Nie wszystkie matki – nawet te, które tego pragnęły – są szczęśliwe. Często dlatego, że macierzyństwo zwyczajnie je przerosło.
Niby wszystko jasne: osobnik rodzaju żeńskiego wydaje na świat dziecko, a potem troszczy się o nie. Im wyżej na ewolucyjnej drabinie, tym bardziej się troszczy. Najbardziej w przypadku dzieci ludzkich, bo noworodki są skrajnie niezaradne. W rzeczywistości jednak zjawisko jest bardziej skomplikowane.
Najprościej wygląda to z perspektywy ewolucyjnej – tu wszystko sprowadza się do transmisji własnych genów. W odróżnieniu od ojcostwa, genów bez żadnych wątpliwości własnych. Imperatyw ewolucyjny nakazuje dbać o te geny. Troska o dziecko jest zatem wersją altruizmu krewniaczego.
POLECAMY
Bardziej skomplikowana jest płaszczyzna psychologiczna, bo tu pojawiają się uczucia: poświęcenie, miłość i więź. Tu znajdziemy wyrzeczenia i rozczarowania, radość i złość, zaradność i bezradność, mądrość i głupotę. Tu jest wszystko. Najbardziej złożone i zarazem nadzwyczaj fascynujące zjawisko nazywa się tożsamość osobista; choć nie do końca jestem pewny, czy jest ona tylko osobista. W czasie kilku miesięcy mamy bowiem wariant „dwa (albo i więcej) w jednej”. Trudno jednak rozstrzygnąć, czy to nadal jest tylko Ja, czy to może już jest My? Czy to My w okresie przedporodowym jest inne od My po narodzinach dziecka?
Wreszcie perspektywa trzecia – metafizyczna. Macierzyństwo to cud, doświadczenie nieomal religijne. Z dwóch komórek, wewnątrz ciała matki, za sprawą genetycznego programu, tworzy się skomplikowany organizm drugiego człowieka. Jedni rozumieją naturę tego programu, inni myślą o tym, jak o swoistej drukarce 3D, jeszcze inni widzą w tym dowód interwencji sił boskich.
Nieustannie...
Ten artykuł dostępny jest tylko dla Prenumeratorów.
Sprawdź, co zyskasz, kupując prenumeratę.
Zobacz więcej