Lubię zadać szoku. Szyku przy okazji też. A w gruncie rzeczy: szoku szykiem. Brzmi dość tajemniczo? I o to, oczywiście, chodzi. A dokładnie: o chodzenie w określone miejsca w kostiumie bezwstydnie te miejsca negującym, rzucającym się w oczy jak do gardła, wyzywającym i wyzwalającym. Pierwszy lepszy, och, możliwe, że najlepszy przykład z brzegu: wieczór upalnego lata, brudny squat urządzony w jakiejś pofabrycznej ruderce. Wszystko na wskroś punkowe – stroje, napoje, nastroje. I wtedy wchodzę ja, cały na elegancko. Szyty na miarę garnitur, kłująca jakością koszula, wypastowane na błysk buty z cielęcej skórki, nabłyszczająca, dyskretnie perfumowana mgiełka na włosach, spektakularny zegarek ze srebrną bransoletą, sygnet, tym razem złoty, do tego zapach od Frederica Malle. Sobie to wyobrażacie? Miny tych...