Z Tokio do Tohoku

inne I

Dwa tygodnie. Tyle czasu zajęło mi przejechanie 400 kilometrów na rowerze z Tokio do Onagawy w charytatywnym rajdzie.

Podróżowanie jest lepsze niż noworoczne postanowienia. Dzięki podróżowaniu od ponad dziesięciu lat poznaję własne granice. Okazuje się, że mogę przez pół roku jeździć z jednym plecakiem, w którym mieści się cały dom. I że mogę to robić sama. Ale aż do zeszłego roku nie sądziłam, że w deszczu i śniegu przejadę na rowerze 400 kilometrów przez góry. Kiedy usłyszałam o charytatywnym rajdzie z Tokio do Onagawy, miasta, które w 2011 roku zostało zmyte z powierzchni ziemi przez tsunami, nie zastanawiałam się ani chwili.

POLECAMY

Dwa tygodnie później, wsiadając w deszczu na różowy rowerek, przeklinałam dzień, w którym powiedziałam „tak”. Polecone przez znajomą osłonki na buty (czyli moje rozklapciane adidasy do biegania) nie dotarły na czas. Nawet peleryny nie miałam, tylko zwykłą wiatrówkę. A właśnie pierwszego dnia peleryna przydałaby się najbardziej – w Tokio lało jak z cebra. Zrozumiałam, że nie będzie tak, jak sobie wyobrażałam.

W charytatywnym rajdzie brało udział trzech rowerzystów (Rebecca, ja i Kouta – japoński muzyk i autor bloga o minimalizmie), czterech chodziarzy i jeden biegacz. Codziennie mieliśmy przejechać około trzydziestu pięciu kilometrów. Na rowerze to żaden wyczyn. Myślałam, że będziemy jechać i rozmawiać, zatrzymywać się na kawę, na lunch, a potem na obiad. Już po pięciu minutach zrozumiałam, że nie przygotowałam się na to, co mnie czeka. Pożyczony rower nie miał kosza ani sakw, nawet bagażnika. Jeden plecak wzięłam na plecy, drugi wrzuciłam do wózka z bagażami ciągniętego przez Koutę. Po czterech godzinach jazdy nadal byliśmy w mieście. Przestaliśmy się do siebie odzywać, skupiliśmy się na pedałowaniu. Nogi przemoczone, ręce przemarznięte. Liczyłam w myślach do tysiąca.

I jeszcze raz. I jeszcze raz. Byleby przetrwać.
W sklepie rowerowym kupiliśmy bagażnik, w supermarkecie kilka batonów. O zatrzymaniu się na lunch nie było mowy. O kawie już dawno przestałam marzyć. Zrobiło się ciemno, deszcz nie ustawał. Nie wiem, jak i kiedy wjechaliśmy na drogi dzielące pola ryżowe. Dopiero wtedy zorientowałam się, że nie działają mi światła, przez co prawie wjechałam do rowu. GPS poprowadził nas boczną drogą do osiedla domków jednorodzinnych. Na pierwszy nocleg zatrzymaliśmy się u rodziny Kouty. Niewiele pamiętam z tego wieczoru – tylko ciepłą kąpiel, smak gotowanego tofu i krótkie dokumentalne filmy, które pokazywał nam ojciec Kouty. Dokumenty o ludziach, którzy uratowali się z tsunami: skacząc po dachach domów, wybijając szyby samochodów porwanych przez wodę albo dryfując dwa dni po oceanie. „Nagrywam, żeby pamiętać. Za szybko zapominamy” – powiedział.

Rower dla babci Abe
11 marca 2011 roku na północy Japonii, w Tohoku, ziemia zatrzęsła się z siłą 9 stopni w dziewięciostopniowej skali Richtera. Silne wstrząsy były odczuwalne w Tokio i Nagoi, kilkaset kilometrów na południe. Przyzwyczajeni do trzęsień ziemi Japończycy mówili, że nigdy czegoś takiego nie przeżyli. Pół godziny później usłyszeli pierwsze ostrzeżenia przed tsunami. Szacowano, że może mieć trzy metry. Niektórzy uciekli na wzgórza, inni do szkół i szpitali wyznaczonych jako miejsca ewakuacji. Jeszcze inni weszli na dachy budynków albo na piętra swoich domów. Kiedy okazało się, że tsunami ma ponad piętnaście metrów (a w niektórych miejscac...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI