Odrodzona

inne I

Podróż do Indii była dla mnie jak terapia. Totalna obcość i egzotyka sprawiły, że narodziłam się na nowo. Wstałam z popiołów i jako artysta, i jako człowiek. W Indiach poznałam, czym jest radość grania muzyki. Myślę, że posiadanie takiej pasji jest dla psychiki zbawienne, wprost uzdrawiające - mówi Maria Pomianowska.

Paulina Pająk: – Pamiętam, jak w dzieciństwie słuchałam razem z mamą „Preludium deszczowego”, śpiewanego na głosy. Byłam zauroczona. Przypomina sobie Pani taki pierwszy zachwyt muzyką?
Maria Pomianowska:
– To były Suity na wiolonczelę Bacha, grane przez Daniela Szafrana. Zresztą wiolonczela to był mój pierwszy instrument. W domu dominowała klasyka, ale od dziecka słuchałam muzyki na malutkim radyjku. Nastawiałam je na tureckie stacje i szukałam melodii z daleka. Te egzotyczne najbardziej mi się podobały. Po babci mam tatarskie geny i objawiła się we mnie mocno miłość do Azji, zwłaszcza centralnej...
Zastanawiałam się zresztą nad tym ostatnio, bo zaczęłam pisać autobiografię. Powoli składam własną przeszłość z tych niezwykłych historii, które przeżywałam w Indiach, Japonii i Korei, na Syberii i w Jerozolimie... Chciałabym, żeby ta książka stała się źródłem siły dla wielu osób. Mam za sobą wiele dramatycznych przeżyć, a jednak wierzę, że zawsze da się wyjść na prostą. Nawet najcięższe chwile – śmierć najbliższych czy chorobę – można przetrwać. A potem, choć nic już nie będzie takie samo, da się znaleźć inną drogę...

Czy tak zaczęła się Pani pierwsza podróż do Indii?

– To jest bardzo skomplikowana historia. Nie wiem, właściwie nigdy o tym nie mówiłam... ale... Wyjechałam do Indii po śmierci mojej córki. Wydaje mi się, że nic gorszego nie może się zdarzyć w życiu. Byłam bardzo młoda, dopiero podjęłam studia na Akademii Muzycznej... Chciałam uciec, zmienić w sobie wszystko, znaleźć się w świecie, gdzie nikogo nie znam i gdzie nikt nie zna mnie. Podróż do Indii była dla mnie jak terapia. Totalna obcość i egzotyka sprawiły, że narodziłam się na nowo. Wstałam z popiołów i jako artysta, i jako człowiek.

Co Panią tak odmieniło?
– W Indiach spotkałam się z niezwykłym podejściem do muzyki. Tam ludzie potrzebują do życia śpiewu, gry i tańca jak wody i powietrza. Jeśli Hindus przez cały dzień nie miał kontaktu z muzyką, czuje się tak, jakby się rano nie obmył. W muzyce wszechobecna jest improwizacja. To w Indiach zaczęłam pisać muzykę i nauczyłam się tworzyć. Ale co ważniejsze – poznałam, czym jest radość grania muzyki i kreowania. Myślę, że posiadanie takiej pasji jest dla psychiki zbawienne, wprost uzdrawiające.

Wyjazd do Indii zapoczątkował Pani muzyczne podróże po całym świecie. Czy w tej drodze powraca pytanie o własną tożsamość?

– Przez wiele lat zajmowałam się odległymi kulturami muzycznymi – indyjską, potem chińską, japońską, koreańską czy arabską. Kiedy zanurzam się w inną, daleką muzykę, nie odczuwam barier czy oporów. Ale w pewnym momencie zaczęło do mnie powracać pytanie: jakie są moje własne muzyczne korzenie?
I tak na początku lat dziewięćdziesiątych zainteresowałam się polską muzyką ludową. Sięgnęłam do oberków i mazurków, muzyki nizinnej z rodzinnego Mazowsza. Kręcą mnie w nich te ciągłe kreacje, improwizacje i transowość. Przygotowywałam projekty chopinowskie, przekładając muzykę kompozytora na instrumenty ludowe – fuzję tradycji z klasyką. Objechałam pół świata z tym programem. To była jedna z dróg, które doprowadziły mnie do obecnych fascynacji. Staram się teraz łączyć tę tradycyjną muzykę polską z muzyką świata pochodzącą z różnych kontynentów.
Jednak muzyka Azji jest mi nadal najbliższa – tam w niezwykły sposób myśli się o dźwięku czy rytmie. Każdy kolejny pobyt w Korei Południowej utwierdza mnie w przekonaniu, że jej muzyka jest bardzo bliska polskiej, opiera się na tej samej rytmice mazurkowej. A przecież kiedy pierwszy raz usłyszałam muzykę koreańską, wydała mi się jak z kosmosu – tak zupełnie była odmienna od wszystkiego, co już znałam. Właśnie wróciłam z Seulu i dostrzegam kolejne podobieństwa w ekspresji, w pieśniach – i jestem zachwycona.

Świetną okazją do poszukiwania podobieństw i różnic między muzycznymi tradycjami z całego świata jest Warszawski Festiwal Skrzyżowanie Kultur. Czy stał się również przestrzenią dialogu między ludźmi o różnych korzeniach etnicznych?

– Na początku zainteresowanie było niewielkie. Teraz na koncerty przychodzą tłumy. Cieszy mnie, że w festiwalu biorą udział ludzie, którzy na początku uważali go za dziwny wymysł. Powoli przekonali się, są coraz bardziej ciekawi świata. Tolerancja i otwartość to kwestia czasu i procesów edukacyjnych. Dzieci jak najwcześniej powinny się dowiadywać, że ludzie są różni. Zwłaszcza że po wojnie napływowej ludności było niewiele i tak naprawdę procesy wchodzenia w wielokulturowość trwają od niedawna, choć przecież etniczna mozika również wpisuje się w nasze dziedzictwo.

W dawnej Rzeczypospolitej żyli obok siebie Polacy, Żydzi, Litwini, Romowie, Łemkowie, Ormianie czy Tatarzy... Dlatego w polskiej muzyce ludowej odnajduje Pani echa melodii tureckich, perskich, a nawet indyjskich.

– Muzyka ludowa jest anonimowym zapisem pamięci ludu. Bogata historia naszego kraju odcisnęła piętno na sztuce, jest w niej wiele różnorodnych wpływów, naleciałości czy tradycji. Kolejne ludy przybywające do Polski przynosiły ze sobą różne muzyczne skale, wąskozakresowe czy pentatoniczne. Jeśli się wsłuchamy, w muzyce usłyszymy ukryte historie, które opowiedzą nam o tym, jak wieś najechały tatarskie hordy, albo o Polce, która zakochała się w Tatarze.
Oczywiście, nie cała polska muzyka ludowa jest tak barwną mozaiką, choć – zwłaszcza na wschodzie...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI