DAREK KUŹMA: „Boże Ciało” tematycznie różni się od twoich poprzednich reżyserskich dokonań w filmie i serialu...
JAN KOMASA: Sam pomysł nie był mój. Krzysiek Rak, scenarzysta „Bogów”, zainteresował się tą historią po artykule Mateusza Pacewicza w „Dużym Formacie”, a potem skontaktował się ze mną i zaoferował współpracę. Mateusz napisał bardzo ciekawy scenariusz na bazie prawdziwej historii, natomiast ja czułem, że jeśli mam się zaangażować, trzeba trochę w nim pozmieniać. Z jednej strony, żeby odejść jeszcze bardziej od tego, co wydarzyło się w rzeczywistości, a z drugiej, żebym miał poczucie, że realizuję własną wizję. Widzisz, nie jestem zainteresowany robieniem filmów, które mnie osobiście nie dotykają. Wielki szacunek dla Mateusza, że zgodził się popracować na moich uwagach i dwa miesiące później podesłał nową wersję scenariusza, w której zobaczyłem dokładnie taki film, jaki
chciałbym zrobić. Później dołączył do nas Leszek Bodzak, który właśnie dostał Złote Lwy za „Ostatnią rodzinę” i stał się gwiazdą młodego pokolenia producentów. To był dream team – czujący kino, będący w stanie realizować ciekawe i ambitne projekty.
POLECAMY
Na ile filmowy Daniel, grany przez Bartosza Bielenię, przypomina chłopaka, na którego historii się opieraliście?
Wykorzystaliśmy w zasadzie tylko samą podstawę, a resztę obudowaliśmy motywami, które skierowały historię w zupełnie inne rejony. Z tamtej sytuacji został głównie wątek młodego człowieka, obcego, który zyskuje zaufanie proboszcza z małej miejscowości, po czym staje się stopniowo, przez kilka miesięcy, księdzem dla tamtejszej społeczności. Ale okoliczności były całkiem inne niż te w prawdziwej historii. Naszemu bohaterowi dodaliśmy przeszłość w poprawczaku, dobudowaliśmy też wątek tragicznego wypadku samochodowego, który stał się traumą dla miejscowej społeczności – wciąż nieprzepracowaną, jak się okazuje, gdy Daniel zaczyna być ich księdzem. Inspirowaliśmy się reportażami Wojciecha Tochmana ze zbioru Wściekły pies, w których opowiada
o tym, jak ludzie przepracowują traumę po stracie dzieci.
A co z miejscem akcji?
To też zmieniliśmy. Prawdziwa historia wydarzyła się gdzie indziej, w innym województwie. My przenieśliśmy ją na Podkarpacie, w góry, które dobrze znam, bo z tamtych okolic pochodzi część mojej rodziny.
Kręciliśmy w Jaśliskach, gdzie powstawała również „Twarz” Małgośki Szumowskiej, co może być dla widzów ciekawe – dwa filmy zupełnie inaczej pokazują to samo miejsce. Mnie interesowała przede wszystkim energia tego miejsca. Chciałem wpisać w tę historię społeczność ludzi hardych, ostrożnych, zamkniętych, ludzi, do których niełatwo dotrzeć. W tym sensie społeczność bardziej skandynawską niż polską, chociaż geograficznie ulokowaną we współczesnej Polsce. Ta społeczność potrafi wykluczać jednostki, które nie pasują do jej wizji samej siebie. Myślę, że w naszym filmie jest to, co obserwowaliśmy w Polsce po katastrofie z 2010 roku.
Ciekawa analogia, faktycznie pewne podobieństwa są aż nadto widoczne…
Tak, przy czym nie odwołujemy się do tamtych wydarzeń bezpośrednio. Katastrofa w naszym filmowym miasteczku jest początkiem konfliktu, podziałów. Pogrążona w rozpaczy kościelna trzyma ludzi blisko tragedii nie tylko po to, żeby mieć nad nimi władzę, ale też dlatego, że cień wypadku pozwala tej społeczności w jakiś sposób zachować sta...