Do kluczowych zmian spowodowanych macierzyństwem zaliczyłabym utratę wolności do bycia bezmyślnym, nieprzewidującym i niemartwiącym się o zdrowie i życie dzieci.
Od lutego 2004 roku lwią część operacyjnych zasobów mojego mózgu zajmuje ustalenie relacji między rajstopami, temperaturą na zewnątrz a śmiercią
z wyziębienia, wielkością zabawek a średnicą przełyku, prawdopodobieństwa napotkania pedofila w Warszawie południowej między godziną 7:30 a 8:15, związku zawartości cukru w czekoladowych chrupkach i wieczorną nadpobudliwością moich synów. A przede wszystkim pytanie – czy nie jestem wystarczająco beznadziejna, żeby schrzanić im życie?
POLECAMY
Kiedy mój mózg znajduje się na skraju eksplozji, przypominam sobie, że moja mama też martwiła się o moje bezpieczeństwo.
W czasie, o którym piszę, chodziło o bezpieczeństwo siedmiolatki. Zła upatrywała wtedy w nowopowstających drogach szybkiego ruchu i kierowcach ery wczesnego Jaruzelskiego. Zapisała mnie do nierejonowej szkoły, ponieważ ta rejonowa – odległa zaledwie o 150 metrów od domu – znajdowała się po drugiej stronie dwupasmowej miejskiej ulicy. Nierejonowa była osiedlową, wciśniętą między dziesięciopiętrowe wykwity z wielkiej płyty.
Mama mogła odetchnąć. Nie prześladowała jej wizja, że usłyszy pisk opon, a potem zobaczy z okna, jak ginę pod kołami dużego fiata.
Tak więc zostałam pierwszoklasistką, a potem dzieckiem z kluczem na szyi.
Czy szkoła w stanie wojennym była przygnębiająca? Zupełnie nie pamiętam. Pamiętam za to Ilonę, z którą organizowałyśmy sobie rozrywki w ramach bezpiecznych powrotów do domu. Dokładniej: organizowała Ilona, ja byłam chętnym wykonawcą.
Fas...
Ten artykuł dostępny jest tylko dla Prenumeratorów.
Sprawdź, co zyskasz, kupując prenumeratę.
Zobacz więcej