Adam i Ewa idą do nieba, Piotr Rutkowski

Poniżej fragment książki:

"Pewnego parnego, sierpniowego wieczora, gdy lejący się z nieba strumieniami piekący żar powoli ustępował miejsca obojętnemu mrokowi, ciszę przecięła fala niekontrolowanej histerii. Czy była ona wynikiem niebywałej agresji, czy raczej wstydu wynikającego z faktu, że wydano mnie na świat takim, jakim byłem, ludzkim wodewilem? Nie wiem, nie jestem tego pewien. Nie widziałem siebie, nie widziałem nic. Wokół mnie ochronka, siatka maskująca.

Dopóki siedziałem cicho w matczynym brzuchu, nikt przynajmniej nie musiał na mnie patrzeć i ukrywać odrazy, którą odczuwał na mój widok. Stwarzałem za to problemy, bo wykonywałem tak gwałtowne ruchy, że lekarz począł oswajać moją mamę z myślą, że może dojść do poronienia. Starcie ze ściankami materii skończyło się jednak tylko połowiczną klęską, bo poobijałem sobie moje nieprzeciętnie szpetne ciało. Jako zsiniały, łysy stwór zabrałem się poważnie do nauki pływania. Szósty zmysł podpowiedział mi, że mojej matce pozostało jeszcze trochę czasu do rozwiązania, więc dlaczego miałbym go głupio marnotrawić?

Akwen, w którym się znalazłem, okazał się niezłą kipielą, do tego mało przestronną. Wszędzie wyczuwałem płycizny, a panująca wokół ciemność skazywała mnie na trwanie, pomimo wszechogarniającej głuszy. Na zewnątrz mego świata zupełnie posiwiały już lekarz przyglądał się z niepokojem raz po raz, to monitorowi ultrasonografu, to znów niepewnej twarzy mamy. Facet był szczupły, miał prawie całkiem siwe włosy i brodę. Chodził pod rękę z jakimś grubszym notatnikiem czy dziennikiem, dość, że miał niezmiennie chmurne oblicze. Frasunek wynikał zapewne z odpowiedzialnej pracy i był konsekwencją tego, że nie zawsze wszystko układało się tak, jak pan ordynator chciał.

Jak mówiłem, prokurowałem same kłopoty i zmartwienia. Beze mnie na doczepkę matka byłaby młodą, atrakcyjną ozdobą tego zimnego, wypłowiałego wizualnie i wydzielającego brzydki zapach starego, zaniedbanego szpitala z pordzewiałymi pryczami. Dość mówić, że ta placówka na nią nie zasłużyła. Zresztą, żaden szpital nie zasłużył na moją mamę – to raczej mama zasłużyła na coś, ale na pewno nie na szpital, w którym nie ma uczuć. Betonowy Eros, który zranił się własną strzałą. Eros, który roztargał się w swej pasji i zgubił kołczan.

Jak to się mówi, mama miała „to coś”, co powodowało, że po prostu podobała się wszystkim. Prawie wszyscy proponowali jej randkę. Nie proponowali tylko ci, którzy uznali, że nie mają u niej żadnych szans. I słusznie, nawet gdyby mama wyraziła zgodę na spotkanie, nic by nie wskórali. Lubiła jeść ptysie, napoleonki czy wuzetki, ale wcale nie słuchała tego, co mówią ich fundatorzy. Skupiała się na samym ciastku. Nudny absztyfikant mógł co najwyżej zostawić je na talerzyku i sobie pójść. To oddalało możliwość, by cokolwiek stało się obiektem jej westchnień. Mama lubiła, by ciastka niekoniecznie były podawane na talerzu. Doktor, który starał się być ideałem, stroszył piórka. Ukrywał swą małość pod pierzem, zamiast zwalczać ją choćby czytaniem beletrystyki. Jakaż to przyjemność zatracać się na kartkach powieści, pogrążając się w bezrozumnym uwielbieniu dla bohatera! Ileż to godzin dodatkowo spędziłbym nad książkami, gdybym miał tylko czas… Ale coś wypchnęło mnie w kierunku życia biologicznego, wyrywało mnie do tych nieznanych przestrzeni pozbawionych stronic i okładek.

Zrazu także fabuła, która czekała mnie za kilka stron, wydała mi się banalna i mało nęcąca. Dziewięć miesięcy w brzuchu, a później faza miauczenia do całego świata o pomoc, żeby przetrwać. Nie podobało mi się to. Wolałem coś bardziej literackiego. Wprawdzie nie siedziałem w brzuchu z książką, ale w pamięci miałem jej same dobre strony. Nie interesowały mnie romanse pana doktora. Ignorując je, przetwarzałem w głowie historię Martina Edena. Skąd ją znałem? Naprawdę nie wiem. Ale prawdą jest też, że znałem ją wybiórczo. Muszę przyznać, że najbardziej ujął mnie jej koniec: gościu, który uznał, że jest pod ścianą, nie główkował więcej nadaremnie.

Nie szukał żadnych alternatyw. To, co odtworzyłem w swojej pamięci, wyglądało tak: on po prostu sam doprowadził się do tej ściany, schwytany przez los, w zarzucone przezeń sieci. Jak to jest, kiedy płynie się na dno oceanu, wiedząc, że nie wystarczy powietrza na powrót? Pierwszy nurek był przedostatnim, pożegnalnym. Schodził na dno, wiedząc, że może jeszcze wrócić. W wyobraźni widziałem tę surową twarz, która po tym wynurzeniu wyraziła to, co chciała wyrazić: „To jednak nie jest świat dla mnie…”."

  • Rodzaj literatury: Literatura obyczajowa
  • Wydawca: Novae Res, 2014
  • Format: 121x195mm, oprawa miękka
  • Wydanie: Pierwsze
  • Liczba stron: 202
  • ISBN: 978-83-7942-409-2


Nota od Wydawcy:

Adam i Ewa idą do Nieba — Piotr Rutkowski

Dojrzały bunt młodości i ideałów.
Historia, w której rzeczywistość przenika się z metafizyką.

„Adam i Ewa idą do Nieba” to próba powieściowej oceny dzisiejszych czasów, w których bardziej kładzie się nacisk na formę niż treść. Mechaniczny wymiar życia zepchnął wszelką duchowość i subtelność w niebyt, lansując kicz w każdej możliwej postaci. Sformalizowane postaci godzą się ze schematem, czyniącym z nich miałkie osobowości.

Staś Szatan jest synonimem kreatywności, a otaczający go ludzie rzeczywistości, którą wypiera. Chłopiec symbolizuje tu spontaniczną naturalność, która pragnie się swobodnie realizować. Jednak przeciwstawia mu się prawdziwe zło, które ukrywa się pod postacią indoktrynowanej katechetki, uzależnionego pedagoga czy bezbarwnego karierowicza.

Piotr Jan Rutkowski (ur.1974) dziennikarz i filozof debiutujący jako autor w 2001 roku na łamach Miesięcznika „Śląsk” zbiorem opowiadań „Wygasanie”. Zaczynał u Feliksa Netza, cenionego poety i pisarza, a także popularnego dziennikarza „Radia Katowice”.

Wybierz format