Dział: Tomasz Kozłowski

Działy
Wyczyść
Brak elementów
Wydanie
Wyczyść
Brak elementów
Rodzaj treści
Wyczyść
Brak elementów
Sortowanie

Na pierwszy ogień

Jeeeest!

Pierwszy raport naszego Instytutu stworzony przy współpracy z Press-Service Monitoring Mediów właśnie ujrzał światło dzienne.

IAS Quantum sprawdza kto i jak w mediach mówił o manewrach Zapad 17.

Polecam lekturę.

Cały raport do ściągnięcia o TU.

Dobra wiadomość jest taka, że... będzie więcej. I nie tylko o wojsku.

Czytaj więcej

Top15 piosenek nieoczywistych

Blog nazywa się popkiszka, więc będzie w temacie.

 

Tandeta. Nuda. Dziecinada. Masówa.

Niekoniecznie.

Z przykazań szczególnie bliskie jest mi jedno. Jedenaste. Będziesz słuchał piosenki przynajmniej dwa razy.

Poniżej przedstawiam mocno subiektywny ranking piosenek nieoczywistych, przebrzmiałych, dziwnych. A jednak wybitnych.

Kandydatów było wielu, walka zażarta. Oto ci, którzy przetrwali.

 

#15 Eight Wonder, "I’m not scared"

Gdyby menopauza była piosenką, brzmiałaby jak Captain of her heart duetu Double (takie niedodziałane Duran Duran), a kryzys wieku średniego brzmi jak „I’m not scared” Eight Wonder. Moje marzenie to usłyszeń cover tej piosenki w wersji unplugged. Jest tam wszystko: i ból, i wyrzut, i zawód, są sample, jest melorecytacja, i całe to bogactwo w aranżu skromniutkim jak kiecki Patsy Kensit. Może dlatego bas grany po prostu ósemkowanymi oktawami dziwnie pasuje. Co kilkanaście sekund całkowita zmiana klimatu. Co tu dużo gadać, „Bohemian Rhapsody” europopu.

 

#14 Kali x Pawbeats "Zwierciadło"

Przy okazji ostatniego Luxfestu słyszałem ich na żywo i płakałem ze śmiechu. Chyba wyszedłem na chama, to było wypisane w spojrzeniach. Ale w myśl XI przykazania – przesłuchałem drugi raz, czy aby nie ma tam czegoś jeszcze.

To jest jednak złe. Scrollujcie dalej.

 

#13 Ace of base "The sign"

Ten kwartet rozorał lata 90te i tak zostawił. Rana zabliźniała się długo. Album „Happy nation” był tyleż popularny co zły. Dopiero potem wydarzyło się coś, jakby zespół, pchany twórczą niemocą, mocno uderzył głowami o ścianę. Terapia szokowa. „The sign” w odróżnieniu od wcześniejszej TFUrczości był utrzymany w tonacji dur – co już zwiastowało miłą odmianę. Tak dla niepoznaki wstęp wciąż jest w moll, przez co pojawia się coś wcześniej w piosenkach Szwedów nieobecnego. Kontrast. Puls. Zabawa. Piosenka chyba dla samego zespołu okazała się zaskoczeniem – wyprodukowana i zaśpiewana z ochotą. Taki piękny łabędzi śpiew.

 

#12 The Corrs "Love to love you"

Ktoś kiedyś powiedział, że Pat Metheny i Sting to muzyka z najwyższej półki do kibli i wind. Z The Corrs jest w sumie podobnie. Tyle że przyjemniej się patrzy. Ale skoro z młócki można zrobić sztukę [patrz niżej], to i z jazdy windą się da. Może to nawet trudniejsze. Rodzeństwo Corr od lat ogrywa te same schematy – folkpopowe patenty na irlandzką nutę i całą energię ładuje w umiejętne skrywanie faktu, że ich piosenki gra się tak naprawdę jedną ręką. Podobnie jest z "Love to love you", które przez blisko dwie i pół minuty nie zaskakuje ani jednym nieoczywistym akordem, aż do "brake those pillars down". Dla tego kilkusekundowego wyciszenia warto nawet zaciąć się w windzie.

 

#11 Violetta Villas "Do ciebie mamo"

Gdyby Violetta urodziła się w Stanach, muzyka byłaby dziś inna. Najbardziej niejednoznaczna artystka polskiej sceny, skrzyżowanie Mieczysława Fogga z Madonną, śpiewany "Świat według Kiepskich": coś dla pospólstwa i dla bardziej wyrobionych. List do matki to dobrze zaaranżowany na orkiestrę kolaż rosyjskobrzmiących motywów z „Bolerem” Ravela (zwłaszcza te chromatyczne schodki z werblem pod sam koniec – Maurice by się nie powstydził). Jeśli kogoś wers "…ciemny jak ta noc!..." nie rusza – może mi się już nie kłaniać.

 

#10 Żółte Kalendarze "Ryk syreny"

Wspaniały resentyment. Zbankrutowani hipsterzy biorą kredyt aż z samej głębi lat 80-tych i produkują takie wysmakowane cudeńko, które przechodzi KOMPLETNIE bez echa. Jak?! To więcej niż piosenka, to dzieł transmedialne. Bez teledysku nie w pełni zrozumiałe. Wiele bym dał, żeby pląsać w tym gronie w kurtce do kolan i spodniach w kancik.

Brzmi i wygląda dziwnie? Poczekajcie półtorej minuty.

Wszystko się wyjaśni.

 

#9 Majka Jeżowska "Najpiękniejsza w klasie"

Jeżowska w swoim outficie wyglądała jak wilgotny sen pijanej czterolatki. Ale mimo tego, mimo słabego głosu dawała radę nawet w piosenkach dla dorosłych – czy ktoś pamięta duet z Prońko? "Najpiękniejsza" to dowód na to, że polskie reggae potrafi być oryginalne i niezłe. Melodia jest tak złożona, że prócz zwrotek i refrenów mamy coś jakby post-zwrotki i pre-refreny. Z czasów gdy kompozytor był zawodem wyuczonym a nie naumianym. Plus tekst, który rozmiękczy najdoroślejsze serca.

 

#8 Bajm "Ratujmy kosmos"

To zestawienie bez Beaty Kozidrak z zespołem byłoby niekompletne. Nie wiem, jakim cudem ten przeciętny przecież zespół wpadł na tak dobry pomysł. „Ratujmy kosmos” to jedna z najambitniejszych propozycji, które pojawiły się na zawsze dobrych soundtrackach z „Pana Kleksa” (jeśli ktoś wątpi w ich jakość niech posłucha sobie „Snu Adasia Niezgódki” tylko po to, by potem spuścić w kiblu wszystkie płyty Floydów). „Ratujmy” to trochę rockowe, trochę dyskotekowe granie, którego pomysłowość ujawnia się w detalach (akordy w drugim a nie pierwszym przewrocie, umiejętnie zapętlony refren, fajne efekty, nieobojętne przesłanie, no i najprzyjemniejsze – głos Beaty uciekający w przestrzeń pod sam koniec). Rarytasek na wycieczkę na Marsa w jedną stronę.

 

#7 Toni Braxton "He wasn’t man enough"

Długo zastanawiałem się, czy nie dać tutaj "You're makin' me high" ze stajni Babyface'a od czego majtki same spadają z hukiem, ostatecznie jednak wybór padł na produkcję Darkchilda. Stansfield w "Leonie zawodowcu" powiedział, że Beethoven jest kure*sko dobry we wstępach a potem strasznie nudzi. Darkchild jest zatem lepszy od Beethovena. Rzućcie kiedyś okiem na tę piosenkę live – gdy tylko zabrzmią pierwsze szesnastkowe akordy – publika szaleje. A potem jest tylko lepiej. Na ogół Braxton słynęła z pościelów dla średniowyrobionych. Oprócz pościelów ma jednaj w repertuarze mniejsze przeboje, które dziś już niewielu pamięta. "He wasn’t" to jeden z nich: doskonale zrównoważony, gdzie nisko, oszczędnie śpiewane zwrotki ulegają pod wysokim, ekspresyjnym refrenem. Wszystko jest w tej piosence na miejscu, jak w dobrze skrojonym deserku. Dobra sekcja rytmiczna, zwrotki niepostrzeżenie przechodzą w refren (a to lubię szczególnie, zwłaszcza w drugim podejściu), dobry bridge, smaczne wokalizy, bardzo dopracowany aranż. Pokojowa Nagroda Nobla.

 

#6 Charly Lownoise and Mental Theo "Wonderful Days"

…Czyli jak wynieść młóckę do rangi sztuki. Zastanawiałem się nad Ravers nature, zastanawiałem się nad wczesnym Scooterem (np. takie "Endless Summer"), ale te składy były wciąż za dobre. Lownoise i Theo to duet daleko słabszy, a mimo to happy hardcore wciąż się broni – to ogromna siła tego gatunku. Duet masakruje zawzięcie, co może. Słabe, krótkie sample, ordynarnie wchodzące ścieżki (żadnych fadingów), żadnych efektów, sztuczne, pretensjonalne smyczki, o TB-303 nikt tu nie nawet słyszał. A jednak łezka się w oku kręci.

 

#5 Spice Girls "Naked"

Spice Girls to była wokalna klasa niższa. Słychać, że dobrze opłacani spece musieli długo męczyć się nad dziewczynami z ulicy, by cokolwiek mogły w miarę bezboleśnie ubrać w dźwięki. Halliwell to chyba najsłabsze ogniwo kwintetu, może na spółę z Beckham, jednak nawet ona nie niszczy „Naked”, który bezelacyjnie jest najlepszym kawałkiem w całej dyskografii Spicetek i który – jak cnoty Prezesa – broni się sam. Ktoś miał nosa, by w tym kawałku postawić na melorecytację a jeśli na śpiew – to Mel C., bo najzdolniejsza. Piosenka na płycie dziwnym trafem nie błyszczy. Ale ma potencjał. I on brzmi świetnie w wykonaniach na żywo. Enjoy (the view)!

 

#4 Take That "Pray"

Były dziewczęta, czas na chłopców. Kto słuchał w młodości boysbandów nie musi mieć od razu powodów do wstydu, tym bardziej, że takie formacje jak Take That potrafiły grać całkiem przyzwoity pop. Teksty były na jedno kopyto, muzyka zresztą też, ale zdarzały się przebłyski. "Pray" to dobry przykład, choć minusem już na początku jest chyba najbardziej zjechany w historii muzyki rozrywkowej podkład perkusyjny – schemat mocno spopularyzowany przez Enigmę i "Sadeness". Barlow nie jest najlepszym wokalistą, śpiewa z trudem, gardłowo, ale miał szczęście do co lepszych singli – urok "Pray" szczególnie uwidacznia się w bridge’u, w momencie, gdy sekcja rytmiczna na dwie sekundy zupełnie cichnie. Chyba jedno z najładniejszych przejść do solówki (ostatecznie takiej sobie) w połówce 90tych lat.

 

#3 Funky Filon "Chinka Czikulinka"

Ta piosenka to największe nieporozumienie III RP. W warstwie lirycznej odebrano ją jako rasistowską i nikt nie dostrzegł tam, o ironio, ironii. W muzycznej zaś jest to arcydziełko spolszczonego funku. Rap Filona ma tyle wspólnego z rapem co Paschalska z aktorstwem, ale ponieważ piosenka nie jest do końca serio – można mu to wybaczyć. Poza tym Filon ma szczęście do dobrych muzyków sesyjnych i to słychać już od pierwszego taktu. Bardzo lekkie, jazzujące akordy sprawiają, że podkład nie narzuca się i pozwala zabłysnąć innym muzykom. Czy ktoś uchwycił ten doskonały, pląsający, wesoły bas? Jest tam wszystko, i wesoły aranż, i podbity refren, i przesunięty rytm, wreszcie całkiem klimatyczne outro. Niestety - dla ogółu okazało się za dużo i za trudno.

 

#2 Ryszard Sielicki "Sroczko gadatliwa" [ok. 1:36]

Tak niewielu zdaje sobie sprawę, że trzeba mieć kawał wyobraźni, żeby pisać dobrą muzykę dla dzieci. Jeśli chcecie mieć osłuchane, wrażliwe dziecko – kupujcie w ciemno bajki z muzyką Sielickiego. Wam też wyjdzie na dobre. Można tu dać cokolwiek, ja wybrałem "Sroczkę gadatliwą" z "Kubusia puchatka". Fagot, klarnet, ksylofon, flet. Jedno przesłuchanie = jeden grzech mniej.

 

#1 Jurij Shatunov, "Bielyje Rozy"

Piosenka-hymn. I wcale nie chodzi o to, że jest to swoisty manifest metasłowiańskiej wiochy, która zajarała się keyboardem z komunii. Ta piosenka w warstwie melodycznej pozostaje niezwykle sprawnie skonstruowana i to począwszy od pierwszej nuty, która nienachalnym przedtaktem rozpoczyna zwrotkę, na sentymentalnym, tęsknym wołaniu w refrenie skończywszy. Rosyjskobrzmiące skale i akordy ujmują – najładniej tę manierę słychać w wersie "U wsiech na głazach ja ceławat' i gładit' gatow" – przemycone przez Jurija równie sprawnie jak w Dwójce Rachmaninowa. To przede wszystkim absolutnie niedoceniony kanon pieśni ogniskowej, zdziwicie się, jak przy akompaniamencie samej gitary ten potworek przeistacza się w piękny erotyk. Nie powstydziłby się tego Wysocki, Okudżawa zresztą też. A pokolenie X, miast wyśmiewać, szarpałoby struny jak Reksio szynkę.

Czytaj więcej

Efekt motyla

Pochodzę z Konina i chyba nie przesadzę, gdy powiem, że w moim rodzinnym mieście co prawda było i jest nadal kilka liceów, ale jakoś tak wyszło, że w zasadzie tak naprawdę liczyły się tylko dwa. I tu też bez finezji: I-sze i II-gie. Pomiędzy tymi najprężniejszymi ośrodkami nastoletniej myśli konińskiej trwała w najlepsze niepisana zimna wojna. A za tą rywalizacją maszerował pochód stereotypów. Potęga tradycji vs. powiew nowoczesności. Stary Konin vs. Nowy Konin. Świetni ścisłowcy vs. wszechstronni humaniści. „Mędrca szkiełko i oko” vs. „miej serce i patrzaj w serce”.

Moim czteroletnim przystankiem w drodze na studia było akurat II LO, za mej kadencji bezimienne, od kilkunastu lat im. K.K. Baczyńskiego. W mym przekonaniu – do dziś – najlepsze. Można się nie zgadzać, nie szkodzi, stara miłość nie rdzewieje. W szczególności wiosną, gdy nachodzi mnie wspomnienie matur i gdy coś człowieka gniecie pod mostkiem.

A jesienią, jak dziś, gdy pojawia się tyle około-edukacyjnych świąt i gdy wakacje są już historią, człowiek tym bardziej wraca myślą do szkolnych korytarzy. A jak znajdzie jeszcze chwilę lub dwie, zdarza się, że poduma nad tym, co, kto i kiedy przeorał mu późniejszy – bardziej już dojrzały – światopogląd. Bywa czasami, że zadziała tu efekt motyla: niedostrzegalna zmiana powietrza z biegiem czasu powoduje na drugiej półkuli tajfun. Tak chyba było i w moim przypadku. Za mój efekt motyla, pewnie jeden z wielu, odpowiadała genialna polonistka, mówmy o niej „Profesor Anna”.

(...)

Więcej o Profesor Annie już niebawem w październikowym felietonie w "Dyrektorze Szkoły" :)

Czytaj więcej

Popyt na chandrę

„Jestem melancholikiem i jestem z tego dumny”.

Z takim zdaniem wielu mogłoby się utożsamić, w tym również i ja sam. Wiem to od czasu, gdy usłyszałem, że „jestem depresyjny”. Co nie znaczy, że mam depresję. Ot, w przekładzie na polski, lubię zrzędzić. A przynajmniej tak to zrozumiałem. Ale nie w tym rzecz, mam wrażenie, że ci „depresyjni” to już nie odosobnione przypadki, ale masowy trend. Wisielczy nastrój może być już czymś więcej niż chwilowym, indywidualnym zaburzeniem: mam na myśli modę, a to już zjawisko trwalsze.

Późną jesienią mam osobliwy rytuał. W jednym z poznańskich klubów w tym czasie zazwyczaj urządza sobie popas jakaś gotycka kapela. Idę na taki koncert nie po to, by wsłuchiwać się w ich egzaltowane teksty. Wersy o płaczących krwią niebiosach, upadłych aniołach, bezsensie życia, tęsknocie za słodyczą śmierci, bólu istnienia – po prostu mnie śmieszą. Mimo to chodzę w takie miejsca, by obserwować młodzież (młodszą i starszą) gotową spijać słowa z ust trupiobladych wokalistów. Fani takich grup na ogół powciskani są w kruczoczarne fatałaszki, jak w filmach o wampirach klasy C lub D. Mogą to być rozkloszowane koronkowe suknie, sznurowane od kostek po same szczęki gorsety, i tak dalej. I makijaż! Czerń i biel. Ewentualnie kropla czerwieni, bo nawet trupie serca tłoczyły wcześniej jakąś tam krew. …I to czarne morze na dźwięk wybranych refrenów, zaczyna ożywać i faluje. Ale rytuałowi temu bliżej jest do samobiczowania, niż do tańca. Trochę jak w „Sali samobójców”. Czego to ludzie nie wymyślą! Doświadczenie – jak dla antropologa – bardzo ciekawe, za każdym razem.

Może myślisz, drogi Czytelniku, że podobne zjawiska są generalnie rzadkie, że to pewne ekstremum. Otóż nie! Może jest tak w kwestii formy, ale nie treści. Dowód? Proszę bardzo. Wakacje się skończyły. No i się zaczęło. Back to work blues, czyli pourlopowa bolączka powrotu do pracowniczego kieratu zbiera swoje żniwo. Blues tego typu pobrzmiewa już w ostatnich dniach wakacji, jednak prawdziwe serenady mają miejsce po przekroczeniu progu zakładu pracy. Ponowne przysposabianie do czynności tak słodko zaprzestanych potęguje wrażenie życiowej porażki: idę tylko do pracy, jak zawsze, a czuję się, jakbym wstępował na szafot. Ratunku!

I nieważne, do jakich wniosków dochodzimy. Idziemy na biurową kawę i nagle okazuje się, że nie jesteśmy sami. Szybko rozmowy na temat tego, jak bardzo komu się po wakacjach nie chce, zaczynają przypominać licytację. Zupełnie tak, jakby był to jakiś pokrętny sposób chwalenia się przed całą resztą. Kto kogo przebije?

(...)

...Więcej w jesiennym SlowLife Food [&] Garden!

Czytaj więcej

Historia pewnego czworonoga

Czy mówiłem już, że mam kota? A dokładniej kotkę. Mam. To, że ją mam jest bardziej wymowne, niż można by sądzić. Bo już miałem ją wydawać.

Nie dorobiłem się jakichś sensownych dobrych zdjęć. Pomogę sobie Googlem. Mały dziko umaszczony abisyńczyk – Lola jakieś pięć lat temu – wygląda tak:

Forma dorosła – i Lolens dziś – prezentuje się tak:

Można się zabujać? Można jak cholera.

Mimo to po pewnym czasie każdy miał jej po kokardę, jako że Lolka upatrzyła sobie tylko mnie, a całą resztę traktowała chłodno. Tak to z kotami bywa, że jak sobie człowieka wybiorą na przewodnika stada, to nie chcą się nim dzielić, nawet (w szczególności) z jego własną żoną, nie mówiąc już o reszcie rodziny. Do przewodnika stada zresztą też jakoś kontrargumenty niezupełnie po prostej trafiają. Nikt nie chciał o niej słyszeć, choć przyznawał ku memu zadowoleniu: spójrzcie jak ona na niego patrzy! Co z tego, skoro generalnie syczy. I nie daje się głaskać. I w końcu zagryzie której nocy! Tomek, odpuść sobie to zwierzę.

Życie na przekór wszystkim i wszystkiemu staje się na dłuższą metę nie do zniesienia.

Zacząłem się zatem powoli przyzwyczajać do myśli o rozstaniu z moją sierściuchą, prawdopodobnie najlepiej wytresowaną w tej części Europy – gotową turlać się na komendę, podawać łapę, prawą, lewą, dawać lekkiego buziaka w czubek nosa, obchodzić dookoła, no, czego dusza zapragnie – ze świadomością, że pewnie amputuję jej spory kawał rozumienia świata. Sobie zresztą też. Trudno mi było pojąć, że już nie będzie: jej pourlopowych powitań od samych drzwi (i podłogi wzorowo zarzyganej z tęsknoty i stresu), zwalania mnie z poduszki w środku nocy, ciasta poobgryzanego z kruszonki, budzenia z łapką na policzku, gruchania z prośbą o napełnienie michy, towarzystwa przy myciu zębów, a z mojej strony – wąchania poduszki, która pachnie sierścią i sierści, która pachnie poduszką, jedzenia śniadań z nią na kolanach, dzielenia się z nią boczkiem z jajecznicy (wiem, nie powinienem), brzucha obolałego ugniataniem, ściągania z klawiatury laptopa albo z najwyższego regału, brania śpiącej kulki nocą z fotela do łóżka.

Już, już szukałem jej spokojnych zastępczych kolan należących do jakiejś cierpliwej emerytki.

To było ładnych kilka miesięcy temu.

I wiecie co? Wciąż tu jest.

Nie pytajcie mnie, jak to zrobiła.

Długo mówiłem jej: "ja cię tylko bardzo lubię, Loluś". Już jej tak nie mówię i chyba jej to pasuje. Mruczy i mruży oczy.

Czytaj więcej

Back to work blues...

...w tym roku mnie dziwnym trafem ominął.

Czego i Wam życzę!

Czytaj więcej

Ostatni taki urlop

Sierpień w pełni. Z każdym dniem bliżej do września, do końca wakacji. Ostatni tydzień dla uczniów będzie już totalną udręką. Dopadnie ich back to school blues, czyli młodzieżowa wersja przypadłości ich rodziców, którzy od dawna już nie potrafią cieszyć się urlopem. Podobnie nauczyciele. Ci ostatni mają do tego mnóstwo powodów.

Z raportu Instytutu Badawczego Randstad sporządzonego w 2015 r. wynika jasno, że aż dwie trzecie Polaków nie potrafi wypoczywać. Myśli o pracy, o pozostawionych zadaniach, jest pod telefonem, co gorsza – nawet 60% otrzymało od szefa służbowe polecenie pozostawania w kontakcie! Niestety, nic nie wskazuje na to, by trend miał się w jakikolwiek sposób odwrócić. Nie ma również podstaw, by przyjąć, że problem ten z jakichś powodów nie dotyczy nauczycieli. Szczególnie w kontekście przemian, które zadziały się ostatnimi czasy. Powrót do pracy będzie dla bardzo wielu polskich nauczycieli czymś znacznie więcej: będzie krokiem w zupełnie nową rzeczywistość, z nowymi zadaniami, wyzwaniami, z nowym stresem, z nowym nieznanym.

Paradoksem społeczeństwa konsumpcyjnego jest nieustanne nastawienie na zabawę i promowanie jej wszelakich form i przejawów przy jednocześnie malejącej umiejętności faktycznego bawienia się i czerpania z niego zwyczajnej radości. Konsumpcja na ogół kojarzona jest z czasem wolnym. Jednak bawienie się, rozrywka i wspomniany czas wolny, zatraciły dziś niejako swoją dotychczasową funkcję. Ich pierwszorzędnym celem przez długie lata było przede wszystkim dobre samopoczucie uczestników. Jednak w dzisiejszych czasach rozrywka jest przede wszystkim specjalnym komunikatem dla naszego społecznego otoczenia, tego najbliższego i tego dalszego, zdecydowanie mniejszą rolę odgrywają w tym procesie nasze subiektywne odczucia. Wystarczy, że inni myślą, że doskonale się bawimy i że nas na to stać.

Doskonale proces ten opisał choćby Jeffrey Miller w „Teorii szpanu”. W pracy tej przedstawił tezę, zgodnie z którą każda decyzja współczesnego konsumenta jest jednocześnie subtelną i konkretną informacją wysyłaną w eter na temat naszego statusu społecznego i związanych z nim możliwości, w dłuższej perspektywie – potencjału rozrodczego. Antropologowie doskonale wiedzą, że status ma kluczowe znaczenie w procesach doboru płciowego. Pozwala on bowiem przewidywać, jak układać się będzie wspólne pożycie, w związku z czym konsumenckie decyzje mają świadczyć o nas jako o potencjalnych partnerach a ich zadaniem jest przedstawić nas w lepszym świetle. Mogą być to perfumy, bezglutenowe pieczywo, najnowszy kryminał, samochód, wystrój mieszkania, nadruk na t-shircie, czy wreszcie sposób spędzania urlopu. To nic innego jak reklama. Nasze wakacyjne podróże tylko pośrednio mają więc służyć naszej regeneracji. W pierwszej kolejności są one czymś na kształt mniej lub bardziej kosztownej strategii promocji.

Co gorsza, tempo współczesnego życia, jak również stres dopadający coraz większą liczbę Polaków w ich zakładzie pracy powodują, że odpoczynek staje się dziś prawdziwym wyzwaniem. O pracy – również o pracy w szkole – coraz trudniej zapomnieć, co zresztą staje się niewyczerpanym źródłem dla internetowych memów (które osobiście uważam za interesujący miernik społecznych nastrojów). Tematem memów jest choćby back to work blues, czyli zjawisko niszczące na ogół drugą połowę urlopu. O ile pierwsze dni upływają Polakom na aklimatyzacji do nowego miejsca pobytu, następne przypominają już o nadchodzącym końcu wypoczynku. Pojawia się rozgoryczenie, a wraz z nim coraz trudniej skupić się na czerpaniu jakichkolwiek przyjemności z pobytu. Całą uwagę zaprząta myśl o konieczności powrotu do pracy. W międzyczasie dopadają nas myśli o nieodebranej korespondencji, piętrzących się podczas naszej nieobecności zadaniach, górze nowych obowiązków i wyzwań, która spadnie na nas w chwili, gdy tylko otworzymy skrzynkę mailową lub odbierzemy telefon komórkowy od szefa lub znajomego pracownika.

Czasem napięcie odczuwane podczas urlopu skutkuje możliwością rozchorowania się, co przytrafia się przypadkom najtrudniejszym, czyli pracoholikom. Drastyczna zmiana związana z brakiem zawodowych napięć sama w sobie jest dla organizmu wstrząsem, na który reaguje nagłym spadkiem formy i w efekcie – chorobą, która doszczętnie już rujnuje wypoczynek.

(...)

więcej z sierpniowym "Dyrektorze Szkoły" - zapraszam do lektury!

Czytaj więcej

Kompletnie nie znam się na sztuce

Kompletnie nie znam się na sztuce. Ale mimo to - jakoś mnie ścięło.

Joanna Gniady - Sunset

Miłego końca wakacji - to już niedługo.

Czytaj więcej

Hommage a Kieślowski

A jednak ktoś czasem czyta moje eseje...

Rzutem na taśmę, raptem kilka dni temu dostałem zaproszenie na festiwal Hommage a Kieślowski, i to wprost do

panelu z Krzysztofem Piesiewiczem i Kazimierzem Kutzem.

[gt] Dorota Paciarelli, dziękuję!

Co ja im powiem?...

 

 

Sokołowsko, 8-10 września. Twardy reset.

Zapraszam.

Czytaj więcej

Kafka na diecie

Gdyby społeczeństwo konsumpcyjne było tytułem, podtytuł brzmiałby: wszystko na sprzedaż. I nie chodzi o to, że w dzisiejszych czasach każdą rzecz można zamienić w usługę w ramach szerszego abonamentu – od chrzcin po pogrzeby. Chodzi również o wszędobylski ekshibicjonizm. Autoerotyzm namiętnie uprawiany w galeriach społecznościowych portali. Narcyzm zahaczający o perwersję, nastawiony na pieszczenie się czyimiś lajkami. Jednym słowem – targowisko próżności, ogólny konsumencki bezwstyd.

Nie ma sensu licytować się na odnotowane przykłady przekraczania granic wstydu. (Jako – bądź co bądź – naukowca, uraża mnie najbardziej bezwstyd, a wręcz duma z własnej niewiedzy, dość już powszechna). A skoro tak, czy w dzisiejszych czasach w ogóle jest jeszcze miejsce na jakąkolwiek odmianę wstydu? Pytanie symptomatyczne samo w sobie. Pytanie z drugim dnem.

Wstyd to mechanizm, bez którego społeczeństwo nie może poprawnie funkcjonować, a którego pełne rozumienie wykształca się u ludzi w okolicach 3-4 roku życia. Wówczas mały człowiek zaczyna rozumieć, że w danej sytuacji oczekiwano od niego innego zachowania. Zaczyna odczuwać dyskomfort i rozumieć jego źródło. Oczywiście nie jest to jedyny mechanizm wspierający społeczną kontrolę. Narzędzie z nieco wyższej półki to sumienie. Z dużo niższej – strach i ból. A zatem, skoro konsumpcjonizm tak ochoczo wypiera wstyd – czy wracamy do prostszych formacji społecznych, opartych na lęku i przemocy? Możliwe, choć nie do końca.

Jeśli się dłużej zastanowić, konsumpcjonizm całkiem sprawnie stworzył obszar odgrodzony od reszty rozległymi pokładami wstydu. Wstydzimy się niepowodzenia, smutku, zwątpienia. Melancholia i jej pochodne to dziś prawdziwa terra prohibita. Lepiej tam nie zaglądać, nie tykać. A jeszcze lepiej się z takimi ciągotami nie ujawniać.

Na podobne rozterki mogą pozwolić sobie co najwyżej kohorty pokwitające, które z jakichś powodów uważają, że depresja i dół (a nawet samobójcze próby) mogą być modne. Wystarczy wspomnieć zbolałe nurty emo i goth. Jednak z chwilą wejścia na rynek pracy wypadałoby już odpuścić, porzucić czarniawe łaszki, założyć uśmiech, zapuścić (kto może) wypielęgnowaną hipsterską brodę i zostać barwnym apostołem nowej religii: rozwoju osobistego. Całym życiem, pracą, czasem wolnym, dietą, seksem, profilem na Facebooku i garderobą świadczyć należy o wewnętrznej równowadze, harmonii, samospełnieniu i samowiedzy.

Andre Spicer i Carl Cederström, autorzy „Pętli dobrego samopoczucia” po wirtuozowsku wskazują, że współczesna kultura z powodzeniem ruguje ze swojego repertuaru emocji smutek, zwątpienie, ból, rezygnację. Jednostki, które przeżywają podobne niepokoje są mniej produktywne, mniej konkurencyjne, a przez odstawienie ideologii fit – również narażone na częstsze choroby i urazy, a więc – droższe w utrzymaniu. Słowem, o krok od społecznego pasożyta!

Nie wypada być dziś niewesołym. Wypada za to chwalić się całym wachlarzem pozytywnych przeżyć, od urlopów, poprzez imprezy, rodzinne spędy, na treningach i żywieniu kończąc. Każda dziedzina powinna zaświadczać o uprawianiu prywatnego ogródka, wyznawanej filozofii dobrego życia i wypełnianiu stosownych sakramentów. Bo udana kariera, miłość, rodzina i szczęście to nic innego, jak wybór, którego wystarczy dokonać. I gotowe. Jeśli coś nie wychodzi – wina leży w nas samych. Jeśli czujesz się źle – zmień to, wybierz dobre emocje. Można? Można! Cóż, niekoniecznie. Pamiętajmy, że w naszej szczęśliwej epoce wskaźniki depresji, samobójstw i rozwodów mają się dobrze jak w żadnej innej. Przypadek?...

Nakreśliliśmy już szybki portret wiodących dziś prym, przypatrzmy się teraz ich wstydliwemu przeciwieństwu. Po drugiej stronie barykady znajdują się grupy odrzucone: szarzy, smutni, biedni, otyli, niewyznający żadnej z modnych ideologii, niepodążający za żadną dietą, bez harmonogramu crossfitu. Wstyd zarezerwowany jest właśnie dla nich, doprawia się im zatem stosowne wyrzuty sumienia i zaprasza do programów telewizyjnych, w których wszystkie dziedziny smutnego życia stosownie się poleruje. Pogubionym indywiduom funduje się trenerów, coachów, chirurgów, dietetyków, terapeutów, menadżerów i udowadnia, że nadwaga, bałagan w domu, tłusta cera i potłuczone relacje w rodzinie, a nawet podupadająca restauracja to nic innego, jak kwestia odpowiedniego – pozytywnego rzecz jasna – nastawienia i zaangażowania. Jeśli doskonały przepis nie zadziała – przegrałeś, człowieku, życie. Wstydź się. Jeśli działa – masz powód do dumy, dopieszczaj ego, bo zasłużyłeś. A inni niech zazdroszczą. Jakie to proste!...

(...)

Zapraszam do letniego wydania "Madame"

Czytaj więcej

Wolontariat: wyzwanie i inwestycja

Nie będzie dużą przesadą stwierdzenie, że wolontariat to w dzisiejszych czasach pojęcie, które zostało zepchnięte do głębokiej defensywy. Praca na rzecz innych, poświęcanie się dla rozwiązania jakiegoś ważnego społecznego problemu, a jednocześnie niepobieranie za to jakiegokolwiek wynagrodzenia to ogromne wyzwanie.

W świecie, który hołduje zasadzie „mieć” w miejsce „być” całkowite przeorganizowanie swoich priorytetów nie idzie w parze z głównym nurtem. Z badań przeprowadzonych na zlecenie Stowarzyszenia Klon/Jawor wynika, że w akcje dobroczynne zaangażowany był co szósty Polak (a dokładniej – 16%). Na tle Europy nie jest to porażająca skala, zwłaszcza, że np. w Holandii odsetek ten może być nawet dwukrotnie wyższy. Polacy nie są nauczeni pomagać, choć wynik ten z roku na rok przyrasta. Wolontariat wciąż pozostaje ideą, którą można pouprawiać niejako od święta. Zadeklarowane 16% to nie „pełnoetatowi” wolontariusze trwale zaangażowani w jakąś formę platonicznego działania, ale również – a może przede wszystkim – ci, którzy biorą udział w większych, jednorazowych „strzałach” w rodzaju kolejnego finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Dobre i to, raz na jakiś czas można uspokoić sumienie i wesprzeć potrzebujących, raz na jakiś czas można nawet samemu zaangażować się w kwestę lub podobną aktywność. Ale by uczynić z tego jakąś bardziej spójną narrację, coś, co stanowi ważny element naszego codziennego funkcjonowania – w dalszym ciągu wydaje się zbyt radykalnym krokiem. Tym bardziej, że pomoc wszystkim potrzebującym stanowi działanie częściowo wbrew ludzkiej naturze.

Czysty altruizm, jak dowodzą np. psychologowie ewolucyjni czy socjobiologowie, nie istnieje. Pomagamy na ogół albo krewnym, albo osobom, które w dłuższej perspektywie czasowej mogą się nam odwdzięczyć. Pomagamy też, by lepiej wypaść w oczach otoczenia, ewentualnie zagłuszyć wyrzuty sumienia. Pomoc cicha, anonimowa, nieoczekująca rewanżu to działania w społeczeństwie wszechkonsumpcji wprawdzie obecne, ale coraz rzadsze.

Tymczasem popularyzacja postaw bezinteresownych to niezmiennie ważna kwestia, tym bardziej, że w Polsce występują pewne strukturalne czynniki, które tego rodzaju działania utrudniają. Polska jest krajem o znacznych rozbieżnościach ekonomicznych. Nie brak jest licznych przykładów osób pławiących się w bogactwie, aż nazbyt duża jest również grupa ludzi funkcjonująca w skrajnej nędzy. Świadomość społeczna w kwestii istnienia tych rozbieżności również jest dość wysoka, choćby za sprawą środków masowego przekazu. Zewsząd możemy usłyszeć o horrendalnych wynagrodzeniach celebrytów podczas gdy inni, zapracowujący się, zarabiają często minimalną krajową – jeśli mają szczęście i nie pracują na czarno lub na śmieciowej umowie.

Dlaczego o tym piszę? Otóż, co niezwykle istotne, w krajach o wysokich rozbieżnościach ekonomicznych skłonność, by wykazywać postawy altruistyczne jest relatywnie niska. Przyjazne zachowanie, postawy obywatelskie, wysokie zaangażowanie mają znacznie większe szanse upowszechnienia się, gdy dystans dzielący bogatych i tych najbardziej potrzebujących jest mniejszy. Gdy piszę te słowa, mimowolnie wspominam czasy PRL. Byłem wówczas dzieckiem, ale dobrze pamiętam, że trudno było na moim osiedlu znaleźć przykłady indywiduów, które można by porównać z tymi dzisiejszymi, uzbrojonymi w kije bejsbolowe i noże. O podobnych przypadkach, nie mówiąc już o rozbojach, bestialskich pobiciach czy rozbojach, nikt nie słyszał. Były to czasy systemu słusznie minionego, który – mimo wszystko – sprawiał, że ludzie żyli na zbliżonym, choć niskim, poziomie. W tych trudnych okolicznościach wśród zwykłych ludzi dominowały postawy wzajemnej pomocy, serdeczności, zrozumienia. Wzajemna nienawiść czy pogarda wśród szeregowych obywateli należały do rzadkości. Dziś niestety postawy takie są znacznie częstsze. Prócz tego coraz szersze kręgi zatacza niebezpieczne zjawisko znieczulicy – sugeruje to, że po pierwsze ludzie przestają się czuć wspólnotą, po drugie, zaczyna dominować przekonanie, że ze strony innych nie czeka nas nic dobrego, a wręcz przeciwnie. Idea wolontariatu padając na taki grunt ma niewielkie szanse dobrze zakiełkować, choć jednocześnie jest potrzebna jak żadna inna.

(...)

Całość w majowym "Dyrektorze Szkoły"! Zapraszam!!!

Czytaj więcej

Rachunek sumienia

Wpadła mi niedawno w ręce „Książka dla ciebie” Ewy Mukoid. Przyznaję, że zawsze z dużym dystansem podchodzę do wszelakich poradników i innych przejawów „literatury samopomocowej”. W księgarniach zalegają całe tomy podobnych propozycji, od skleconych naprędce patchworkowych filozofii indywiduów znikąd, przez motywacyjne abecadła, aż po relaksujące (ponoć) kolorowanki dla znerwicowanych i agresywnych białych kołnierzyków. Do wyboru, do koloru. Ech, problemy pierwszego świata: realizować się na ścieżce tao, sklecić laleczkę voodoo symbolizującą moje życiowe lęki, czy może po prostu pójść na kurs ikebany?

„Książka dla Ciebie” jawiła mi się jako kolejny wykwit w tej menażerii książkowych osobliwości dla pseudo-potrzebujących. Przeglądając kolejne strony, wezbrało jednak we mnie całkiem niecyniczne współczucie. A co jeśli czytelnicy podobnych propozycji, ci pseudo-potrzebujący faktycznie wymagają wsparcia?

Tymczasem niezbędna dygresja. Dawno temu, jakieś pół wieku wstecz, David Riesman, psycholog społeczny, sformułował koncepcję człowieka wewnątrz- i zewnątrz-sterownego. Na podstawie różnych historycznych i współczesnych analiz wysnuł wniosek, że człowiek – w zależności od społeczno-kulturowego kontekstu i dominującego wzorca działania – może funkcjonować w oparciu o różne mechanizmy. Przykładowo, XVI-wieczny protestant, zgodnie ze swoją doktryną, oczekiwał tu na ziemi sygnałów od Najwyższego, że może po śmierci liczyć na nagrodę w niebie. Pan Bóg miał mu wówczas po prostu podsypać mamoną na znak, że będzie dobrze. Jesteś bogaty – Bóg cię lubi. Jesteś biedny – pewnie pójdziesz do piekła. Taka to była mniej więcej logika. Ponieważ bez pracy nie ma kołaczy, protestant na swój finansowy sukces w pocie czoła pracował. Jeśli udawało mu się gromadzić kapitał, mógł sobie pomyśleć, że Stwórca mu sprzyja i za jakiś czas zabierze go do raju. Taka postawa w ciągu życia zmuszała go do wyrzeczeń, pracy, oszczędności, ascezy, dyscypliny. Uczyła go charakteru, orientacji na daleki cel, cierpliwości i konsekwencji. Wszyscy wokół mogli pukać się w głowę – „człowieku, odpuść i korzystaj z życia!” – a on nie, on trwał przy swoim. Takie prawomyślne uparciuchy to zdaniem Riesmana kwintesencja wewnątrzsterowności.

Czasy się jednak zmieniły. Komunikacja międzykulturowa przyśpieszyła, pojawiły się nowe perspektywy, możliwości, orientacje, światopoglądy, wszystko się pomieszało i stało się, jak to w postmodernizmie, względne. W tak zmiennym i szybkim świecie wewnątrzsterowność mogła okazać się niekiedy kotwicą, balastem ściągającym jednostkę na dno. Należało chwytać okazje, dostosowywać się do zmian, uczyć się elastyczności, uników, sztuki przetrwania pod gradobiciem innych punktów widzenia. Racjonalizm przeszedł w emocjonalność. Asceza przemieniła się w orientację na przyjemność. Niezależność w zależność od opinii innych. Protestancka pokora w konsumpcyjny narcyzm. Głębokiej przemianie uległa również autorefleksja. Wewnątrzsterowni dążą do samopoznania. Zewnątrzsterowni przeglądają się w opiniach innych. Skutki tego mogą być – jak z wszystkim – dobre i złe. Dobrze jest wiedzieć, co myślą inni. Źle, jeśli jest to fundament naszego działania. Jeśli zbliżamy się do tej drugiej opcji, istnieje ryzyko, że sami o sobie zapomnimy wszystko, co istotne i zaczynamy żyć opiniami innych ludzi. Koniec dygresji. Wnioski? Problem wcale nie jest wyssany z palca i praca Ewy Mukoid unaocznia to z wszystkim bolesnymi konsekwencjami. To elementarz życia dla pogubionych, zewnątrzsterownych jednostek.

Autorka przeprowadza czytelnika, niemal za rękę, przez konstrukcję podręcznika. Tłumaczy mu, że najpierw musi on sobie odpowiadać na pytania kim jest, następnie czego pragnie, co robi, by spełnić swoje marzenia i tak dalej… Każdy z rozdziałów wypełniony jest dziesiątkami pytań, na które czytelnik musi samodzielnie odpowiedzieć. I zadanie to może okazać się niezmiernie trudne (a przecież nikt nie obiecywał, że podróż w głąb siebie będzie łatwa). Czy coś to przypomina? Owszem, ta książka to istny rachunek sumienia (nie tylko protestanckiego) współczesnego konsumenta i zabieganego pracownika. Co niezmiernie istotne – a jednocześnie interesujące – autorka prócz samych pytań zamieszcza również pola przeznaczone dla wypełnienia własną historią. Te zadania mogą okazać się szczególnie trudne i to nie dlatego, że spora część społeczeństwa ma już poważne problemy z budowaniem zdań podrzędnie złożonych, ortografią, albo że nie odróżnia „bynajmniej” od „przynajmniej”. Miejsca te to szansa na powtórną naukę narracji o własnym życiu. Z chwilą gwałtownego przyśpieszenia zapominamy, że nasze życie samo w sobie powinno stanowić opowieść, całość, którą dałoby się sensownie ułożyć, nawet jeśli poszczególne rozdziały okazują się trudne, wstydliwe czy gorzkie. Taki poziom autorefleksji to cecha dziś już rzadka, a przecież niezbędna do budowania poczucia porządku, równowagi, następstwa zdarzeń i przyczynowości we własnym życiu.

„Książka dla ciebie” na pewno w tym nie przeszkodzi. A pewnie pomoże.

Czytaj więcej