Bul bul bul

Style życia Otwarty dostęp

Możecie mi wierzyć lub nie, moje pierwsze słowa tamtego dnia brzmiały: Jeeezu, jak cudownie! Woda czysta, porządnie nabąblowana, ale przede wszystkim – ile miejsca! I cała ta przestrzeń dla mnie, tylko dla mnie! Myślałem, że trafiłem do raju, taki był ze mnie naiwniak. Ale, wiadomo punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Tylko wtedy, to znaczy na samym początku, nie było mowy o siedzeniu, nawet o leżeniu nie było mowy, nie mówiąc już o mowie... Chwila, chwila. Język znowu zaczyna płatać mi figle, dajcie mi sekundę. Odetchnę kranówą i zaraz wrócimy do głównego nurtu opowieści. Ciasnota. Ciasnota do kwadratu, gdyż pojemnik, w którym byliśmy zgromadzeni, był prostokątny. 
Tkwiłem tam przyduszony śliskimi pobratymcami z okiem przyciśniętym do ścianki, gapiąc się od wielu godzin na coś, co nagle ułożyło mi się w napis: KARP KRÓLEWSKI 11,99. Oho, pomyślałem, środkowe średniowiecze, nie najgorzej, tylko, gdzie ten boży pomazaniec? Nagle dotarło do mnie, że to przecież ja! Karp Królewski. Bajecznie, co? Tylko, czy tak traktuje się miłościwie panującego? Hej, ludzie, co z wami, już miałem krzyknąć, gdy nagle ktoś mnie wyciągnął z tego bagna. W samą porę, cisnęło mi się na usta, ale nie zdążyłem nawet pisnąć, gdyż zaraz trafiłem do foliówki. Jak to mówią: z beczki do worka, czy coś w ten deseń. Nie powiem, czarno to widziałem, aż tu, w ostatniej chwili: chlups do wanny. Jeeezu, jak cudownie! Woda czysta, porządnie nabąblowana, wiem, wiem, powtarzam się, ale naprawdę uwielbiam wracać myślami do tego momentu. Potem było już tylko ciekawiej. 
Najpierw poddani moi, wzrostu dość nikczemnego, przybieżeli na audiencję, przynosząc dary w postaci kruszonego chleba, niezbyt smacznych żelków i gumowych kaczuszek (te ostatnie ignorowałem łaskawie, w końcu to plebs). Potem pojawiła się wielka dama, naprawdę wielka, a do tego najpewniej dusza artystyczna, co wnoszę po tym, że gdy mnie z wody wyjęła, to spłakała się z zachwytu, mimo że na powierzchni zmuszony jestem niezbyt ładnie poruszać ustami, co z deka urody mi ujmuje. Wreszcie przybył mąż równie wielki, z zawodu drwal jak mniemam, gdyż siekierę dzierżył w dłoni swej mocarnej. Na to znowu mali poddani wbiegli i dopiero powab mój docenili, bo takoż z zachwytu się spłakali, zaczem i dama owa zajrzała była łzę uroniwszy, co i u drwala potok wezbrany wzruszenia wywołało. Potem wszyscy gdzieś znikli, a ja sobie pływałem beztrosko. Jedynie jakieś stuki-puki pod wodę dolatywały, domyślałem się, że mąż zacny zawód swój uprawia. 
I kiedy ponownie pojawił się drwal ów, nawet się doń uśmiechnąłem, co, wierzcie mi, nie jest łatwe, a on mnie, cap, w foliówkę. Przyszły mi do głowy jakieś wozy, baby jakieś, skąd, zastanowić się nie było sposobności, znowuż się z życiem żegnałem, ale życie potrafi być zaskakująco płynne.
Oto bowiem, miast kostuchy zimnej i półmiska czekało mnie kolejne: chlups! I tak sobie pływam w tym wielkim akwarium na środku salonu, jak pączek w… Jak to się mówi? Pączek w bul? 
Bul bul...? Bul? 

POLECAMY

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI