Buty, kierat i cała reszta, czyli o sztuce... patrzenia

Tomasz Kozłowski

Za każdą wielką fortuną kryje się zbrodnia – pisał kiedyś Honoriusz Balzac, które to słowa zresztą umieścił w przedmowie do „Ojca chrzestnego” Mario Puzo. Co racja, to racja. Choć nie do końca. Przeczytawszy „Sztukę zwycięstwa” Phila Knighta mam wrażenie, że za co którąś wielką fortuną stoją marzenia, choć – przyznaję – brzmi to dość enigmatycznie. By nie powiedzieć – egzaltowanie.

Tak bardzo drażni mnie niekiedy hollywoodzka narracja w rodzaju „wierzę, że potrafię latać, przenosić góry…” Zawsze, gdy słyszę, że wszystko jest możliwe, mam ochotę odpowiedzieć: dobrze, ale najpierw proszę polizać swój łokieć. Nie wszystko jest możliwe. Nie każdy może osiągnąć fortunę. Książka Knighta rzecz jasna nie dąży do takiej smutnawej puenty, w przeciwnym razie prawdopodobnie nie byłaby takim bestsellerem, ale jest pejzażem morderczej pracy – a to skłonność w populacji raczej rzadka. Społeczeństwo konsumpcyjne podsuwa nam pod nos różnorodne wizje odpoczynku, aniżeli ciężkiego kieratu od rana do nocy. Statystyczny konsument na ogół od pracy ucieka i marzy o wiecznych wakacjach. Ale nie Knight. No, ale on nie jest statystycznym konsumentem, prędzej jest jego współtwórcą obok Steve’a Jobsa, Billa Gatesa czy Harlanda „pułkownika” Sandersa.

A zatem nie każdy może odcinać kupony tak, jak czyni to twórca marki Nike. Ale wiele – i to udowadnia historia Knighta – da się wypracować, jeśli tylko w człowieku jest dość przysłowiowej pary. Sukces to nie czysty przypadek. To zdecydowanie więcej, niż samo szczęście. I dużo więcej, niż proste reguły w podręcznikach za 9,90 zł. Strzela mnie szlag, gdy widzę tytuły w rodzaju „kilka magicznych tricków do osiągnięcia celu”. Życie na ogół jest znacznie bardziej złożone, by zamykać je w kilku punktach. Tę chorobę naszych czasów nazwałem zresztą w jednym ze swoich felietonów „wypunktozą”. Knight – całe szczęście – jest od wypunktozy biegunowo odległy. Punkt, jaki mu przyświeca mógłby zostać zamknięty w popularnym powiedzonku: uczciwością i pracą ludzie się bogacą. Tylko tyle i aż tyle. Ot, i cała filozofia. Szczęśliwie, filozofia ta opisana jest na ponad 400 stronach w postaci pasjonującej opowieści o życiu i dążeniu do spełnienia „Szalonego marzenia”.

Książka „Sztuka zwycięstwa” niekiedy opisywana jest jako przystępny podręcznik przedsiębiorczości. Nie mogę zgodzić się z tą powierzchowną „diagnozą”. Tak się składa, że miałem okazję współtworzyć kilka programów studiów, w których przewidziane były moduły służące transferowi postaw przedsiębiorczych. Założenia szczytne, aczkolwiek wielokrotnie mogłem też zetknąć się z opinią, że z przedsiębiorczością jest jak z osobowością – pewnych rzeczy nie sposób dobrze nauczyć, trzeba je wyssać z mlekiem matki a najlepiej – odziedziczyć w genach. W przeciwnym razie, można się do nich co najwyżej zbliżyć, choć zawsze warto próbować. Knight na kartach „Sztuki zwycięstwa” wcale nie stara się „uczyć” przedsiębiorczości. Autor po prostu („po prostu”?) opowiada o kolejnych stacjach na swej drodze. To zwyczajna biografia nietuzinkowego przedsiębiorcy. A może jednak nie taka do końca zwyczajna?

To, co zwraca uwagę niemal od pierwszych akapitów, to powalająca szczegółowość. Tak się składa, że lubię czytać biografie i muszę przyznać, że w rzadko której spotkać można tak drobiazgowy obraz życia – i to właśnie czyni tę książkę wyjątkową a jednocześnie sprawia, że możemy nieco lepiej rozgościć się w umyśle twórcy Nike’ów. Knight uwielbia dygresje, po wirtuozowsku pławi się w detalach. Potrafi odmalowywać szczegóły strategii promocyjnych, by za moment zanurzyć się w historii pojedynczej przyjaźni, znajomości, zwyczajów poszczególnych ludzi, których na swej drodze poznawał całe krocie. Wystarczy krótkie wspomnienie przedmiotu, osoby, dnia… i za chwilę startuje cała lawina wtrąceń. Ale – i to ogromna zaleta książki – maniera ta nie męczy ani przez chwilę. Zdumiało mnie to do tego stopnia, że gotów byłbym zaryzykować twierdzenie, że Knight (osoba bądź co bądź majętna) po prostu napisanie autobiografii zlecił ghost writerowi. Jeśli tak – to był to cholernie dociekliwy i cholernie zdolny ghost writer.

Ale być może to tutaj właśnie tkwi klucz do sukcesu Knighta? Śledząc jego drogę nie sposób odnieść wrażenia, że sposobem do realizacji swego – jak zwykł mawiać – „Szalonego marzenia" byli przede wszystkim inni ludzie. To nawet nie tyle historia sukcesu, ile opowieść o ludziach, których Knight poznawał. To ich wnikliwa charakterystyka, szczegółowy opis relacji, które połączyły ich na wiele lat. Czy byłoby przesadą powiedzieć, że „Sztuka zwycięstwa” to nie tyle opowieść o drodze do hegemonii na rynku sportowego obuwia, ile rozległy esej o dojrzewaniu do wieloletnich przyjaźni?

Knight wielokrotnie podkreśla, że jego ogromną pasją jest bieganie. Osiągał na tym polu nawet drobne sukcesy. Pasję przekuł w zawodowy sukces, to prawda, ale nie można nie odnieść wrażenia, że jego ogromną namiętnością są przede wszystkim inni ludzie, a nie airmaxy. Fascynują go zarówno relacje biznesowe, jak i czysto osobiste, rodzące się na różnym gruncie. Przyznam, że nie spodziewałem się, że w specu od butów doszukam się takich pokładów humanistycznej zadumy! Każda z drugoplanowanych postaci, włącznie z zażartymi konkurentami, traktowana jest przez Knighta jako niezmiernie ważna na swojej ścieżce kariery. Być może w umiejętności dostrzegania w ludziach najdrobniejszych, wyjątkowych cech, drzemie tajemnica sukcesu? „Sztuka zwycięstwa” to w gruncie rzeczy sztuka patrzenia. Knight zdaje się mówić: to od ludzi, których spotykamy na swej drodze zależeć mogą nasze najbardziej kluczowe decyzje. Warto więc poświęcić im trochę czasu.

Nie szukajcie w tej książce przepisu na sukces innego niż „praca, praca, praca”. W ten sposób szybko stwierdzicie, że to banalne. Co innego historie innych, z których utkane jest życie Knighta – to bardzo przyjemna i równie pouczająca perspektywa. W czasach, gdzie mamona jest ostateczną instancją, warto pamiętać o tych prostych prawdach. Zwłaszcza, gdy udziela ich guru biznesu największego formatu.

I już zupełnie na marginesie: czytając „Sztukę…” pobrzmiewał mi w głowie James Doty ze swoim nietuzinkowym podręcznikiem medytacji (patrz kilka wpisów wcześniej). Knight doszedł do podobnych rezultatów inną drogą, bez pomocy dobrej wróżki imieniem Ruth. To tylko potwierdza tezę, że jeśli coś naprawdę mocno wbijemy sobie do głowy, możemy wiele osiągnąć. Ale! Wbijać sobie do głowy też trzeba umieć.

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI