Społeczeństwo managerów

Tomasz Kozłowski

Ostatnio dotarły do mnie wieści, że słowem roku 2016 według Słownika Oksfordzkiego jest post-truth, post-prawda. A jakie słowo byłoby słowem dekady? Jeśli nie stulecia? Mam swój mało oryginalny typ, żaden to uroczy neologizm. To słowo tak samo popularne, co nudne, wytarte: zarządzanie. Po mojemu: oswajanie (a może nawet negacja) chaosu.

Jeśli kultura jest odpowiedzią cywilizacji na chaos – czasy mamy nad wyraz kulturalne: dążymy do doskonałego ogarnięcia chaosu. Zarządzanie nie jest niczym innym jak minimalizowaniem ryzyka na swoich prawach. Zauważmy, że tęsknota za zarządzaniem, wcześniej zarezerwowanym dla przedstawicieli najwyższych stanów, stała się egalitarna, powszechna. O ile jeszcze kilkadziesiąt lat temu społeczeństwo wydawało się znacznie mniej ambitne i bardziej pokorne, zawierzając swój los rządzącym (lub Bogu), o tyle dziś nie jest to już takie wyraziste.

Wyraża się to na najprzeróżniejsze sposoby. Pierwszy, jaki przychodzi mi do głowy to środowisko pracy i postrzeganie swojej własnej kariery. Rozwój na tym gruncie od jakiegoś czasu utożsamiany jest jednoznacznie z posiadaniem coraz większego wachlarza możliwości decyzyjnych. Awans to po prostu większy zakres władzy, przede wszystkim. Trochę zabawnie na tym gruncie wyglądają zwłaszcza zespoły speców od marketingu, w szczególności gdy są to zespoły stosunkowo nieliczne. Gdy osób w takiej grupce jest niewiele, dajmy na to od czterech do siedmiu, trochę niezręcznie wyznaczać kilku decyzyjnych i kilku „zaledwie” specjalistów. Ot, lepiej od razu wszyscy mianujmy się managerami. I tym sposobem mamy socialmedia managerów, brand managerów, creative managerów, PR managerów… i wszystko to w obrębie jednego zespołu. Każdy zarządza swoją działką, nikomu nie podlega. Każdy dopisuje tym sposobem seksowną linijkę do swojego curriculum: manager.

Gdy byłem dużo młodszy i wierzący, słysząc w kościele pieśń „Amen jak Maryja” zawsze zastanawiałem się, jakie znaczenie ukryte jest w tytule o tej pokrętnej składni. Słuchając zwrotek było już nieco jaśniej. Przypomnijmy: „Kiedy ci smutno i nic nie wychodzi, mów: amen, jak Maryja, amen, jak Maryja, amen, widocznie Bóg tak chce”. Później zrozumiałem, że „amen” oznacza „niech tak się stanie” – dobrowolne poddanie się woli Stwórcy. Pisząc to wspominam zastępy dzieciaków – przyszłych managerów – kołyszących się w leniwej ekstazie do dźwięków rozstrojonej gitary i mizernego tamburynu, zgodliwych i chętnych, by owej nadrzędnej woli się poddać, i myślę, że wiele się przez tych z górą dwadzieścia lat pozmieniało.

Dziś ta rozmodlona młodzież jest już dużo mniej skora do strzelania na prawo i lewo „amenem”. Zgody na odgórnie narzucony kontekst i warunki jest już w nich znacznie mniej. Bo poddać się czyjejś woli bez możliwości samodzielnego decydowania kojarzy się ze strachem (inna sprawa, że jest to znamię dużych pokładów społecznej nieufności), a nawet z pewnego rodzaju porażką. Potrzeba nam awansu, a więc panowania, zarządzania, (samo)decydowania – tylko te elementy świadczyć mogą, że życie nasze niesie ze sobą jakąś realną wartość. (...)

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI