Popyt na chandrę

Tomasz Kozłowski

„Jestem melancholikiem i jestem z tego dumny”.

Z takim zdaniem wielu mogłoby się utożsamić, w tym również i ja sam. Wiem to od czasu, gdy usłyszałem, że „jestem depresyjny”. Co nie znaczy, że mam depresję. Ot, w przekładzie na polski, lubię zrzędzić. A przynajmniej tak to zrozumiałem. Ale nie w tym rzecz, mam wrażenie, że ci „depresyjni” to już nie odosobnione przypadki, ale masowy trend. Wisielczy nastrój może być już czymś więcej niż chwilowym, indywidualnym zaburzeniem: mam na myśli modę, a to już zjawisko trwalsze.

Późną jesienią mam osobliwy rytuał. W jednym z poznańskich klubów w tym czasie zazwyczaj urządza sobie popas jakaś gotycka kapela. Idę na taki koncert nie po to, by wsłuchiwać się w ich egzaltowane teksty. Wersy o płaczących krwią niebiosach, upadłych aniołach, bezsensie życia, tęsknocie za słodyczą śmierci, bólu istnienia – po prostu mnie śmieszą. Mimo to chodzę w takie miejsca, by obserwować młodzież (młodszą i starszą) gotową spijać słowa z ust trupiobladych wokalistów. Fani takich grup na ogół powciskani są w kruczoczarne fatałaszki, jak w filmach o wampirach klasy C lub D. Mogą to być rozkloszowane koronkowe suknie, sznurowane od kostek po same szczęki gorsety, i tak dalej. I makijaż! Czerń i biel. Ewentualnie kropla czerwieni, bo nawet trupie serca tłoczyły wcześniej jakąś tam krew. …I to czarne morze na dźwięk wybranych refrenów, zaczyna ożywać i faluje. Ale rytuałowi temu bliżej jest do samobiczowania, niż do tańca. Trochę jak w „Sali samobójców”. Czego to ludzie nie wymyślą! Doświadczenie – jak dla antropologa – bardzo ciekawe, za każdym razem.

Może myślisz, drogi Czytelniku, że podobne zjawiska są generalnie rzadkie, że to pewne ekstremum. Otóż nie! Może jest tak w kwestii formy, ale nie treści. Dowód? Proszę bardzo. Wakacje się skończyły. No i się zaczęło. Back to work blues, czyli pourlopowa bolączka powrotu do pracowniczego kieratu zbiera swoje żniwo. Blues tego typu pobrzmiewa już w ostatnich dniach wakacji, jednak prawdziwe serenady mają miejsce po przekroczeniu progu zakładu pracy. Ponowne przysposabianie do czynności tak słodko zaprzestanych potęguje wrażenie życiowej porażki: idę tylko do pracy, jak zawsze, a czuję się, jakbym wstępował na szafot. Ratunku!

I nieważne, do jakich wniosków dochodzimy. Idziemy na biurową kawę i nagle okazuje się, że nie jesteśmy sami. Szybko rozmowy na temat tego, jak bardzo komu się po wakacjach nie chce, zaczynają przypominać licytację. Zupełnie tak, jakby był to jakiś pokrętny sposób chwalenia się przed całą resztą. Kto kogo przebije?

(...)

...Więcej w jesiennym SlowLife Food [&] Garden!

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI