Wyjść na zero

Praktycznie

Uzależnienie nie pojawia się z dnia na dzień. Rozwija się podstępnie i hazardzista nawet nie zauważa, kiedy traci kontrolę nad swoim życiem. 

To już ostatnia gra. Wszystko albo nic. Stawiam na czarne. Wiem, że tym razem mi się poszczęści. Krupier kręci kołem ruletki i rzuca kulkę w przeciwnym kierunku. Czuję przypływ adrenaliny, serce mi łomocze. Kilku graczy nerwowo wykłada żetony na stół. „Rien ne va plus! Koniec obstawiania!” – daje znak krupier. Kulka krąży po kole, coraz wolniej i wolniej, aż wreszcie zatrzymuje się i wpada do przedziału. Jeśli do tego, który obstawiłem – podwoję 2000 euro. Jeśli nie – wszystko przegram. 

POLECAMY

Jako dwunastolatek zacząłem „bawić się” w toto­lotka. W kiosku kupowałem za grosze kupon, na którym mogłem obstawić jedenaście meczów w pierwszej i drugiej lidze. „1” oznaczała wygraną gospodarzy, „0” – remis, „2” – wygraną gości. Choć nigdy nic nie wygrałem, przyjemność sprawiało mi samo sprawdzanie w niedzielny wieczór wyników rozgrywek piłkarskich z minionego tygodnia. Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że dwadzieścia lat później będę stał pod drzwiami kasyna ze spoconymi dłońmi i pustym portfelem, w którym jeszcze przed kilkoma godzinami znajdowała się moja miesięczna wypłata.

Swoich sił próbowałem także w grach internetowych. W 2000 roku założyłem konto na stronie austriackich zakładów bukmacherskich. Wymyślone przeze mnie hasło – bezsensowny zlepek liter i cyfr – jeszcze dziś potrafię powtórzyć bez zająknięcia. Równie dobrze pamiętam swoją pierwszą wygraną. Postawiłem wtedy 5 marek niemieckich na czeskiego tenisistę Bohdana Ulihracha. I wygrałem… 3,25 marki. 

Zderzenie z rzeczywistością

Szybko zacząłem obstawiać różne dyscypliny sportowe: piłkę nożną, tenis, koszykówkę, hokej. Co to były za emocje! Nawet na wyniki słabszych drugoligowych drużyn czekałem jak na wiadomość najwyższej wagi.

Im więcej obstawiałem, tym częściej przegrywałem. Jednak z zadziwiającą łatwością potrafiłem wytłumaczyć sobie porażki. Skoro teraz jestem pod kreską, to za chwilę fortuna się odwróci i wreszcie wygram pokaźną sumę – myślałem. Z pocieszającym przeczuciem, że wygrana jest już blisko, grałem dalej. Ponosząc kolejne porażki, niepostrzeżenie zacząłem pogrążać się w stratach finansowych.

Nadszedł jednak moment, w którym zderzyłem się z rzeczywistością. Było to w 2008 roku. Przez dwa miesiące dobrze mi szło w zakładach bukmacherskich i udało mi się pomnożyć 500 euro do 3000. Wyobrażałem sobie, co będę mógł za nie kupić. Niejednokrotnie byłem już bliski kliknięcia polecenia „Wypłata” i przelania pieniędzy z konta bukmacherskiego na rachunek bankowy. Zbliżał się jednak finałowy mecz Ligi Mistrzów.

Musiałem przecież zagrać! Nie miałem zresztą wątpliwości, że FC Chelsea pokona Manchester United. Wygrana była kusząca, a ja zapragnąłem podwoić swoje pieniądze. Postawiłem zatem wszystko. Gdy po dogrywce, w rzutach karnych John Terry poślizgnął się i spudłował, przez co Chelsea przegrała mecz, poczułem wszechogarniającą wewnętrzną pustkę. 

Po tej sromotnej porażce na chwilę dałem sobie spokój z zakładami. Jednak im więcej czasu upływało, tym częściej czułem pokusę, by się odegrać. Obiecywałem sobie, że będę grać tylko do...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI