Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.

zamknij
Pomiń nawigacje
  • Ja i mój rozwój
  • Rodzina i związki
  • Praca i pieniądze
  • Nałogi i terapie
  • Zdrowie i choroby
  • Mózg i umysł
  • Inne
 
Reklama
Charaktery - portal psychologiczny
Charaktery - portal psychologiczny
Pomiń nawigacje
  • Sklep
  • Prenumerata
  • Cyfrowe Charaktery
  • Kursy
    • Komunikacja w rodzinie
    • Skuteczność
    • Ty i ja 1
    • Emocje
    • Znajdź czas
    • Pozostałe kursy
  • Czytelnia
  • Znajdź psychologa
  • Turniej
  • Archiwum
    • Charaktery
    • Psychologia Dziś
    • Psychologia w Szkole
    • Pakiety tekstów
  • Zaloguj
  • Utwórz konto
  • Newsletter RSS Facebook Google Plus Twitter
    Follow @charaktery
 

Udostępnij

Facebook Twitter Google+ Wykop

Paula, doktor i sztuka odchodzenia

Bogdan Białek 02 Październik 2019 inne

Marek Edelman i Paula Sawicka na gali konkursu o tytuł Społecznika Roku; Warszawa październik 1999. Fot. Teresa Bogucka

Marek Edelman swoją mądrością obdzielał ludzi, którzy się znaleźli w jego otoczeniu, a oni mogli łapać tę szansę lub jej nie dostrzec. Obcując z Markiem, wielu rzeczy nauczyłam się w niezauważalny sposób, weszły we mnie i stanowią część mnie. Między innymi to, jak należy być koło człowieka, który odchodzi - tak Marka Edelmana, wspomina jego przyjaciółka, Paula Sawicka. 2 października minęła 10. rocznica śmierci Marka Edelmana.

Rozmowa ukazała się w „Stylach i Charakterach” nr 2/2010

Bogdan Białek: – W pierwszych komunikatach o śmierci Doktora media cytowały twoją wypowiedź: „Umarł w domu, wśród bliskich i przyjaciół”. Chciałaś podkreślić fakt, że zmarł w domu i w otoczeniu bliskich. Czy to miało – ma – dla ciebie znaczenie?
Paula Sawicka: – To była trudna sytuacja, nagle napadły mnie media. Kiedy umiera ktoś bliski, potrzebujesz samotności, ale nie możesz odmówić informacji, kiedy tym bliskim jest Marek Edelman. To był odruch i teraz, kiedy pytasz, przyznaję, że to było ważne – Marek Edelman odszedł tak, jak sobie tego życzył. Wśród bliskich. Obcując z Markiem Edelmanem, można się było wiele nauczyć o życiu, ale także o umieraniu. Kiedy odchodził, wiedziałam, co mam robić. W ostatnich godzinach nawet mi do głowy nie przyszło dzwonić po pogotowie, jechać do szpitala. Zresztą, to nie było potrzebne. Spełniła się jego ulubiona żartobliwa anegdota o chorym cadyku, któremu lekarz oznajmił, że konieczny jest szpital. – Szpital przyjdzie tu! – rozkazał cadyk. I do nas też szpital przyszedł. Lekarki i lekarze, pielęgniarki i pielęgniarze z oddziału, któremu przez lata szefował Marek. Przyjeżdżali, bo go kochali, byli mu oddani, ale też byli przez niego nauczeni sztuki opieki. Właśnie sztuki, bo nie chodzi tylko o profesjonalizm. Człowiek, który odchodzi, musi mieć komfort. Dziś zrozumiałam, że przez 30 lat naszej przyjaźni z Markiem – która zaczęła się od opieki nad Gają Kuroniową – on mnie do tego przygotowywał. Marek Edelman swoją mądrością obdzielał ludzi, którzy się znaleźli w jego otoczeniu, a oni mogli łapać tę szansę lub jej nie dostrzec. Obcując z Markiem, wielu rzeczy nauczyłam się w niezauważalny sposób, weszły we mnie i stanowią część mnie. Między innymi to, jak należy być koło człowieka, który odchodzi.

– A jak należy być?
– Tak, żeby wiedział, że się przy nim i z nim jest. Ale nie z poświęcenia. Raczej z obowiązku, który jest miłością, albo z miłości, która jest obowiązkiem – Marek mówił, że są sytuacje, w których miłość i obowiązek to jedno. Niełatwo to pojąć, bo zwykliśmy sądzić, że miłość i obowiązek wykluczają się, a Marek twierdził, że nie mogą bez siebie istnieć.

– Powiedziałaś, że Doktor obdarzył cię pewną mądrością, że czegoś cię nauczył.
– Tak, ale to nie jest takie proste. Kiedy za sprawą chorej Gajki dwadzieścia osiem lat temu znalazłam się blisko niego, miałam 35 lat, a on tyle co ja teraz – 63. Moja walizka doświadczeń nie była pusta – miałam za sobą dobre i złe przeżycia, ważne i trudne decyzje, sukcesy i niepowodzenia, własną rodzinę, nawyki i przyzwyczajenia. Byłam uformowaną osobą, a nie pustą tablicą, gliną, której można nadać dowolny kształt. Ale te wspólnie przeżyte lata wiele mnie nauczyły. Nauki rozpoczęły się w dniu, w którym ze szczoteczką do zębów i nocną koszulą przyjechałam do Łodzi, do Gajki w szpitalu. Zdawało mi się, że jeżdżąc tam z przyjaźni do Gai i Jacka, suwerennie o tym decyduję. Okazało się jednak, że zostałam włączona do drużyny, do czego potrzebne były jednak rekomendacje: „Nigdy bym się z tobą nie zadał, gdyby nie Gaja – to ona powiedziała, że jesteście wspaniałymi ludźmi i najlepszymi rodzicami pod słońcem”. W drużynie każdy miał wyznaczoną rolę. Do mnie, na zmianę z Ewą, siostrą Gai, należało życie codzienne – miałyśmy dbać, by Gaja prowadziła normalne życie, w jak najmniejszym stopniu odczuwając swoją, z dnia na dzień większą, niemoc. Przyjeżdżałam z samego rana. Gotowałyśmy wystawny obiad – ja jako podkuchenna. Omawiałyśmy przy tym wszystkie ważne i nieważne sprawy, robiłyśmy wspólne plany na przyszłość, zawodowe i osobiste. Kiedy Marek wracał ze szpitala, stół był elegancko nakryty i schodzili się goście – członkowie drużyny. Nie było przydziału zadań, umawiania się, ale grafik musiał być w głowie Marka, bo wystarczyło, że coś się z nim nie zgodziło, a już dzwonił: „No gdzie ty jesteś?”. Zrozumiałam więc w pewnym momencie, że moja suwerenność jest ograniczona. Chcesz być w drużynie, podporządkuj się zasadom, które brzmiały: „nie być tępym” i „być uważnym”. Jeśli byłeś w drużynie, musiałeś sprostać tym standardom. Poddawanie się im nie było obowiązkowe. Nie każdy znosił jego suche „bez dlaczego”, czy „robisz albo do widzenia”, a nawet obelgi wobec tych, którym się „w głowie przewróciło”.

– Doktor u niektórych miał opinię aroganckiego, nieznośnego i bezczelnego, a nawet wulgarnego.
– Bywał taki. To była maska, za którą ukrywał wielką wrażliwość – „bądź uważny”, i dobroć, bo uważał je za słabość – „zło rozumie tylko siłę”. Uchodził za oschłego, a on po prostu nie umiał okazywać uczuć, to go zawstydzało. Ani chwalić, bo co tu jest do mówienia, jeżeli jest tak „jak się należy”. Taki przykład, z tobą związany. Gdy jechaliśmy do Kielc z listem Marka na premierę „Golgoty Świętokrzyskiej”, akurat ukazała się nasza książka I była miłość w getcie. Marek dał ją dla ciebie z dedykacją: „Człowiekowi, który zmienił oblicze Kielc”. Byłam zachwycona, bo napisał to bez chwili wahania, bez tego zwykłego: „No to co ja mam napisać?”. Wysilałam łepetynę, coś doradzałam. Z rady nie zawsze korzystał, ale zawsze się razem pomęczyliśmy. A tu napisał od razu, szczerze. Kilka miesięcy później spotkaliśmy cię na urodzinach „Gazety Wyborczej”, podszedłeś do niego i dziękowałeś za tę dedykację. A Marek wtedy wypalił, że to nie on, a skąd, on nie miał z tym nic wspólnego. Poczułam się fatalnie, jakby mi zarzucono fałszerstwo, bo skąd miałeś wiedzieć, że Marek tak powiedział, bo inaczej musiałby – stojąc oko w oko z tobą – jeszcze raz powtórzyć, że jest pełen uznania dla ciebie. Takich rzeczy nie umiał, a przynajmniej nie praktykował. Zapytaj jego najlepszych uczniów, ile razy ich wprost pochwalił.

– Także swoich bliskich, członków rodziny, przyjaciół?
– Często powtarzał: „Ja się nie nadaję do życia w rodzinie, nie jestem rodzinny”. Lubił używać przenośni: bliskich, rodzinę, trzeba mieć za murem, po aryjskiej stronie, to znaczy bezpiecznych. Tylko wtedy możesz robić to, co uważasz za konieczne, nie oglądając się na koszty – bo te płacisz sam. Dla człowieka odpowiedzialnego, a Marek był wybitnie odpowiedzialny, świadomość, że to bliscy mogą zapłacić za twoje czyny, zmienia myślenie i ogranicza działanie. A Marek chciał – i mógł sobie na to pozwolić – być bezkompromisowy, uparcie, jasno i twardo wyrażać swoje sądy, zgodnie z nimi postępować. Mówił mi też, że kiedyś strasznie bał się więzienia, a właściwie ograniczeń, jakie się z tym wiążą, ale odkąd go wsadzili – wie, że to też jest dla ludzi. Pewnego razu, gdzieś po roku znajomości, przyjechał z Łodzi i dzwoni: „Musimy porozmawiać”. Umówiliśmy się na ulicy. Złożył mi wtedy coś w rodzaju wymówienia. Powiedział: „Wiesz, ja się za bardzo do was przyżyłem”, takiego użył określenia. Dobre, trafne określenie. „Przyżyłem się do was, to nie jest dobrze. Nie będziemy się już spotykać”. Nie przyjęłam tego do wiadomości, a on też nie był konsekwentny. Okazało się, że tak się „przyżyliśmy”, że nie dało się już tego rozłączyć. Miał w nas rodzinę z wyboru – jak mówią nasze córki. Wyjątkowo luksusowa sytuacja dla takiego nierodzinnego osobnika. Kiedy potrzebował się trochę pogrzać, to przyjeżdżał do Warszawy, pobył, pobył i potem wyjeżdżał. Czasami było tak, że myśmy przyjeżdżali do niego, a on któregoś dnia mówił: „Wiecie co? Jedźcie już do domu”. Był samotnikiem. Samotność dawała mu wolność i niezależność. Lubił ludzi, towarzystwo, spotkania, przyjęcia, ale lubił też być sam, zaszyć się w swojej norze, czytać, kiedy miał chęć czytać, jeść, kiedy miał chęć jeść, robić to, na co miał właśnie ochotę. To nie jest materiał na członka „normalnej” rodziny. Ale rodzina z wyboru znosiła to dobrze i chętnie.

– Także rodzinne obowiązki?
– Marek niektórych rzeczy zwyczajnie wymagał – „bez dlaczego”. Na przykład dzwonił do mnie i pytał: „Byłaś u Stasi?”. Chodziło o wspaniałą Helenę Merenholtz, która – starsza od Marka o kilkanaście lat – nawet dla niego była seniorką; i jego, i mnie znała jako dzieci. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, zawsze ją razem odwiedzaliśmy. Ale kiedy zaczęła niedołężnieć, uznał, że należy się jej szczególna troska: „bądź uważna”, „nie bądź tępa” – to znaczy przyjdź, porozmawiaj, zatroszcz się, czy nie potrzeba twojej pomocy. To się stało dla mnie czymś naturalnym. Podobną więzią połączył mnie z Inką Świdowską – też z drużyny – łączniczką z getta i lekarką, którą dzięki niemu poznałam. Kiedy zachorowała, sprawdzał mnie z Łodzi: „Byłaś u Inki?”. Więc miałam różne obowiązki: dzwonić, chodzić między innymi do Inki, do Stasi, sprawdzać na cmentarzu żydowskim, czy kwatera ŻOB-u jest utrzymana w porządku… Lista była długa. Kiedy przyjeżdżał do Warszawy, chodziliśmy tam razem. Albo brał mnie na spacer w różne miejsca, które się wiązały z jego życiem. Jechaliśmy na przykład na Stare Miasto, ciągnął mnie za rękę: „Chodź, pokażę ci”. I na szczycie Mostowej mówił: „Widzisz, tu, tu, z tego okna strzelałem”. Nawet nie wiedziałam dobrze, w jakim budynku jest to okno, bo pokazywał gdzieś w przestrzeń. Z początku nie byłam jeszcze przygotowana ani na to, o czym mówił, a jeszcze mniej na to, jak to mówił. Bardzo oszczędnie. Czytałam Zdążyć przed Panem Bogiem nie raz, ale nie umiałam wszystkich detali na pamięć. A pytać nie mogłam, bo przecież miałam „nie być tępa”. Całe życie składałam do kupy te kawałeczki, którymi mnie raczył. Książka, którą razem napisaliśmy, wynikła właśnie z tego, że słuchając go, mogłam dokładać kolejne kawałeczki.

– Ta książka to I była miłość w getcie. Inna z książek stworzonych na podstawie rozmów z Markiem Edelmanem to Bóg śpi. Wiele lat temu rozmawiałem z nim i wtedy strasznie źle reagował na dwa słowa: miłość i Bóg.
– O miłości mówił zawsze, jak tylko sięgnę pamięcią. Może nie zawsze używał tego słowa, ale powtarzał, że w getcie ludzie potrzebowali mieć kogoś bliskiego, kogoś, do kogo można się przytulić. Denerwował się, że nikt o to nie pyta. Konwickiemu, Wajdzie, Agnieszce Holland, Izie Cywińskiej – wszystkim proponował, żeby koniecznie taki film zrobili. Tadeusz Konwicki powiedział, że to dla niego za trudne zadanie. Dlaczego Marek wciąż do tego wracał? Bo jego miłość w getcie stanowiła esencję tego, co w życiu najważniejsze. To była jego recepta na godne życie: że kochać, to znaczy być wobec swoich kochanych bliskich lojalnym, serdecznym, wiernym, wrażliwym, uważnym – bardzo często używał tego określenia, choć ono takie niepozorne.
 
– A co z Bogiem? Wiktor Woroszylski rozjuszył go wierszem „Doktor i Bóg”...
– Tak, mówił, że nie lubi tego wiersza. Ale według mnie nie z powodu Boga, raczej ze skromności – przecież to hołd dla niego. A Bóg? Niezależnie jak to nazwiesz: bogiem, naturą, opatrznością, a może systemem wartości, ideałów – wszystko jedno, to będzie jakiś punkt odniesienia, który nami zarządza przez sam fakt, że stanowi pewną koncepcję. Z takim bogiem Marek mógł się wadzić, spieszyć, by zdążyć, zanim zgasi światło ludzkiego życia, i zarzucać mu, że śpi i musimy sami troszczyć się o wszystko. Był niewierzący i antyklerykalny. Jego doświadczeniem były kościoły, które bez względu na wyznanie, używając swoich jedynych bogów, zagrzewają do nietolerancji i nienawiści.

– Jak wyglądały ostatnie dni Doktora?
– Nasz dom był dla Marka drugim domem. Nie wiem nawet, kiedy z Gościa stał się domownikiem, ale to się stało dosyć szybko. Może przez to, że traktował nas w sposób bezpośredni. Mówił, że przyjeżdża jutro i przyjeżdżał. Nasz pies rozpoznawał dźwięk silnika skody 105 i stawał pod drzwiami, merdając ogonem. Ten ostatni raz też po prostu przyjechał. Przywiózł go jego samochodem pan Jurek, a Marek zamiast zwykłej niedużej torby miał ze sobą walizkę. Normalnie miał w torbie dwa kartony papierosów, majtki, skarpetki i jakąś koszulę na zmianę. A tym razem przyjechał z walizką. Zaalarmowało mnie wtedy tylko to, że był chory, miał infekcję. Wyglądało to poważnie... Bałam się o niego, ale się z tego wykaraskał. I potem prowadziliśmy tu normalne, rodzinne życie. Zapraszaliśmy gości na lancze i podwieczorki przy odświętnie nakrytym stole, robiliśmy przyjęcia. Zawsze cenił sobie swoją osobność, oddzielność. Na koniec życia jednak wyszedł z samotni i przeniósł się w miejsce, w którym toczyło się rodzinne życie. Lubił odgłosy domu, poranną krzątaninę i wieczorne pogawędki z Mirkiem. Był zadowolony, że domownicy opowiadali mu się, wychodząc i wracając. Jego pokój był od podwórka i kiedyś zauważyłam, że gdy świtem wywożą śmieci, to strasznie hałasują. A Marek powiedział: „Nie, ja to lubię, bo słyszę, jak przychodzą, najpierw się kłócą, a potem wiozą te kontenery… To jest życie”.

– Do ostatnich chwil angażował się w leczenie twojego męża?
– U Mirka, mojego męża, chyba w końcu sierpnia rozpoznano nowotwór. Człowiek się do wszystkiego przyzwyczaja, ale pierwszą reakcją, kiedy się dowiadujesz o zaawansowanym nowotworze, jest zawsze pytanie: dlaczego to spotkało akurat mnie, moją rodzinę? Jak Marek się wściekał na Pana Boga: „Gdybym to ja zachorował, nic by się nie stało”. A Mirkowi powiedział: „Nie mogę umrzeć, dopóki twoja sytuacja się nie unormuje”. I rzeczywiście, towarzyszył nam przez czas wszystkich badań, konsultacji, decyzji, czy i gdzie operować. Cały czas się nad nimi zastanawiał, głowa mu cały czas pracowała. Mirek był operowany 8 września – dzień wcześniej mieliśmy 40-lecie małżeństwa. Dziesięć dni później byłam z Markiem w jego szpitalu w Łodzi, gdzie pracownicy zorganizowali mu pożegnanie. Wrócił stamtąd z infekcją. Słabł z dnia na dzień. 29 września odebraliśmy wynik histopatologii Mirka – wszystko wycięte, nic nie zostało. Chemia niepotrzebna, naświetlania niepotrzebne. Co za ulga, a jednocześnie lęk. Gdy dawałam Markowi ten papier do ręki, byłam zrozpaczona, wiedziałam, że zrywam ostatnią nić łączącą go z życiem. Czytał te wyniki, a ja widziałam, jak rodzi się w nim poczucie, że wszystko już pozałatwiał, zamknął wszystkie sprawy. Umarł 2 października.

– Pozałatwiał wszystkie sprawy?
– Marek był człowiekiem czynu. Gdy postawił przed sobą kolejne zadanie, tryskał życiem i energią, a otoczenie zaprzęgał do pracy. Był nieustępliwy i skuteczny. A potem cieszył się jak chłopiec. O zadaniach, które sobie stawiał, można by długo opowiadać. Jedyna decyzja, której nie umiał podjąć, to decyzja o rezygnacji z pracy. A w ostatnim czasie coraz mniej było spraw, w które mógł się angażować. To pewnie naturalna kolej rzeczy, że starzy ludzie pozostają poza głównym nurtem życia, ale Markowi Edelmanowi to nie służyło. Dla niego życie było równoznaczne z podejmowaniem decyzji, działaniem i odpowiedzialnością za nie. Brak, a raczej niemożność aktywności była dla niego zabójcza.
Pytasz, czy wszystkie sprawy pozałatwiał... Były takie, które raczej zamknął, to znaczy przyjął do wiadomości, że ich nie załatwi do końca, bo ludzie, do których się z tym zwrócił i na których liczył, nie potraktowali go tak poważnie jak kiedyś. Ale w ostatnim czasie załatwił bardzo ważną dla siebie sprawę, do której zaprzągł niezmiennie oddanego mu Andrzeja Piaska, biologa, specjalistę od HIV. Andrzej pracuje między innymi nad tym, by dzieci osób zarażonych nie rodziły się z wirusem. Ten cud zrobił ogromne wrażenie na Marku, który zawsze był ciekaw naukowych nowinek. A niekłamany zachwyt i podziw wzbudził w nim sposób, w jaki Andrzej mówił o swoich pacjentach, o życiu i chorobie. Dlatego Marek go wezwał, żeby wspólnie stworzyli instrukcję postępowania z chorym na oddziałach intensywnej terapii. Potem instrukcja, podpisana przez Marka, została rozesłana do wszystkich takich oddziałów w Polsce. Instrukcja mówi o sprawach tak oczywistych i podstawowych, że może się wydać dziecinadą. Mówi o tym, że leczenie, by było skuteczne, musi być uzupełnione okazywaniem pacjentowi zainteresowania, serdeczności, bliskości, że dla pacjenta w ciężkim stanie ważny jest kontakt wzrokowy i trzymanie za rękę. Doktor zawsze uważał to za ważne i tego wymagał od personelu.

– Czym jego odejście było dla ciebie, dla twojego własnego doświadczenia?
– Wiesz, ciągle mam z tym problem, chociaż Marek powtarzał: „Nie bój się, to nic nie jest”, „Tam nic nie ma”, „To jest naturalne”. Ale mówił też: „Pamiętaj, że człowiek nigdy nie chce umrzeć”. I on nie chciał, ale wiedział, że to jest naturalna kolej rzeczy. Mówił: „Nie bój się, ja się tego nie boję”. Ale też nie chciał śmierci, bardzo kochał życie.

– Znałaś Doktora trzydzieści lat i cały czas wasza relacja była bardzo bliska. Czy ty w tym czasie zaobserwowałaś, jak on się starzał? Jak się zmieniał?
– Już mówiłam, że kiedy poznałam Marka w 1982 roku, miał 63 lata. Gdy jego racja zwyciężała, zwykł mawiać o sobie: „Bo ja jestem mądry Żyd”. Nie potrafię powiedzieć, kiedy pojawiło się: „Bo ja jestem stary, mądry Żyd” – ale to nie było szybko, i jeszcze przez jakiś czas brzmiało trochę prowokacyjnie. Marek nie czuł się wtedy człowiekiem starym, sama mam teraz tyle lat, też się tak nie czuję. Akceptuję to, że się starzeję, inaczej myślę o przyszłości, nie robię wielkich planów, inaczej myślę o życiu codziennym, przestaję kupować pewne rzeczy, bo mam przecież tyle i po co mi więcej... Ale nie zgadzam się, by ludzi po sześćdziesiątce uważano za starych. Jestem twórcza, sprawna fizycznie, a przede wszystkim mam wiedzę i doświadczenie – szkoda je marnować, odsyłając mnie do lamusa. Marek też tak uważał, też się z tym nie godził. Uważał, że w diagnostyce medycznej doświadczenie jest bezcenne. Według niego zdolność rozpoznania stetoskopem wady serca przewyższa techniczną umiejętność posłużenia się echosonografem.

– W pewnym momencie zaczął mówić o sobie: „stary Żyd”...
– Zaczął używać tego przymiotnika, żeby go oswoić. Jak „starsi panowie dwaj”, którzy byli wtedy czterdziestolatkami. I jako uzupełnienie do „mądry”, dla podkreślenia doświadczenia. Bo w Marku, który był człowiekiem wielkiej odpowiedzialności, stanowczości, zdecydowania i odwagi, do końca życia tkwił chłopiec – przekorny, zbuntowany i chodzący własnymi drogami, a jednocześnie wciąż ciekawy świata w sposób, w jaki bywają ciekawi chłopcy, co to i za strażą pożarną potrafią się oglądać.

– Czy on się odnosił jakoś do tego, co działo się z jego ciałem?
– Bardzo go to złościło. Nie akceptował tego. Ludzie, gdy niedołężnieją – w wyniku choroby, z powodu wieku – biorą laskę do ręki, żeby sobie pomóc. Marek absolutnie nie chciał o tym słyszeć. Wściekał się, że nie jest w pełni samodzielny. Bycie samodzielnym było dla niego naczelną sprawą. I nie lubił wystawiać niesamodzielności na pokaz. Bo to było bardzo osobiste. Marek nigdy w wywiadach nie mówił o sprawach osobistych: „Nie będę się publicznie rozbierał”. Więc i my teraz tego nie róbmy. Staraliśmy się nie zostawiać go samego, ale kiedyś poszliśmy na kolację w sąsiedztwie. Zadzwoniłam stamtąd. Raz, drugi, trzeci. Nie odbierał ani komórki, ani stacjonarnego... Zdenerwowana pobiegłam do domu. Wchodzę do pokoju, a Marek leży sobie na podłodze, na dywanie, poduszka wygodnie podłożona, popielniczka, papieroski, nawet wódeczkę miał i czytał książkę. Uśmiechnął się do mnie i zapytał: „Dlaczego już wróciłaś?”. „Bo nie odbierasz telefonu”. A on: „Spadł mi za daleko i nie mogłem go dosięgnąć”. Okazało się, że siadając na skraju łóżka, zsunął się z niego i nie mógł się podnieść. Więc wszystko sobie sprowadził na podłogę i czekał. Bardzo pogodnie. Niesamolubnie. Bez złości, bez niezadowolenia. To było w nim fajne, że umiał w tym wszystkim być pogodny i jeszcze w ujmujący sposób okazywał, że ceni nasze starania. Co nie znaczy, że był aniołem, który na wszystko się zgadzał. Umiał się nie zgadzać bardzo zdecydowanie, pod tym względem czas niewiele w nim zmienił. No i potrafił nieźle się wyśmiewać – choćby z moich przekonań o diecie najlepszej przy anemii.

– Był pogodzony, nie akceptował tylko własnej niesprawności, zależności. Ale tego – jak rozumiem – nie akceptował na każdym etapie życia.
– Ciekawe, że Marek przywiązywał dużą wagę do własnej sprawności, a jednocześnie wykpiwał wszelkie formy aktywności fizycznej. Bieganie, jazda na rowerze, praca w ogródku, nawet zwykłe spacerowanie – wszystko to uważał za zajęcia dla szaleńców. Gdybyś mu zaproponował spacer, to odpowiedziałby, że nie wygrał nóg na loterii. W młodości przeszedł gruźlicę, był jednym z pierwszych pacjentów uratowanych po wojnie streptomycyną. Mówił mi o słabości z nią związanej: „W czasie wojny wbiegałem na piąte piętro ze stukilowym workiem cukru, a w tej chorobie nie mogłem wejść na pierwsze piętro bez worka”. A o powstaniu w getcie: „Dwa tygodnie skakania po dachach i wielka afera, a człowiek przeżył całe długie życie”. Lubił mówić o tym skakaniu z płonącego dachu piątego piętra na trzecie sąsiedniej kamienicy, lubił wspominać, że był szybki, zwinny, sprawny, zdolny do takich wyczynów. Zachwycały go te możliwości fizyczne. Kiedyś w „Polityce” był artykuł o młodzieńcach, co to w miastach biegają, skaczą, latają wręcz po ścianach, dachach, płotach. I tam było zdjęcie faceta, który frunie z jednego dachu na drugi. „To ja, to jestem ja” – powiedział Marek. Schowałam ten wycinek, bo on się zawsze z tym identyfikował i lubił wiedzieć, że to mam. Lubił pokazywać, że tak właśnie skakał.

– Mówiłaś o sobie, o starzeniu się, że zmienia się perspektywa, że już nie robisz dużych planów. Dlaczego? Bo nie zdążysz? Bo ci szkoda energii?
– Aż tak nie. To Marek tak miał, że nie warto czegoś kupić. Ja pierwszy raz z takim stosunkiem do życia zetknęłam się 12 lat temu. Przyjechaliśmy do Ameryki i tam zaprzyjaźniłam się z Anią Walendowską. Mieszkałyśmy w Bethesdzie, jednym z wielu podwaszyngtońskich miasteczek. Trafiłyśmy raz do sklepu z różnymi dziwnymi rupieciami i kupiłyśmy duże lustro, zamykane pięknie rzeźbionymi drzwiczkami. Ładowałyśmy je do bagażnika i Ania wtedy powiedziała: „Nie masz pojęcia, jak ja się cieszę z tego lustra, bo jeszcze niedawno myślałam, że już nie warto nawet nowego płaszcza kupić”. Była po bardzo ciężkim nowotworze, kilka lat później ją zabił. Zapamiętałam tę chwilę, była dla mnie niesłychanie ważna przede wszystkim ze względu na Anię – odetchnęłam jej nadzieją. I wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z taką, nową dla mnie, perspektywą. Perspektywą osoby zagrożonej śmiercią, która wczoraj jeszcze uważała, że już nie warto sobie niczego kupować. Przez lata kupowałam sobie filiżanki. Pierwszą, ręcznie malowaną przez Zosię Markuszewską, kupiłam w Desie za 50 zł – to było strasznie dużo pieniędzy jak na moją ówczesną pensję. Ale pomyślałam, że jeśli co miesiąc kupię jedną, to uzbieram kolekcję. I weszło mi to w nawyk – lubiłam kupować ładną porcelanę to tu, to tam. A ostatnio pomyślałam, że już nie potrzebuję więcej filiżanek, nie chcę więcej kupować porcelany, rozumiesz? Już mam to za sobą. Nie wiem, czy to znaczy coś więcej niż tylko to, że mam pełną szafę porcelany. Może już nie chcę jej dalej zapełniać, bo widzę, co robią moje dzieci z przedmiotami, które dla mnie mają taką wartość emocjonalną...

– Jak sobie wyobrażasz swoją starość?
– To jest zupełnie inna rozmowa... Nigdy nie wiesz, jak to będzie. Dziś, gdy myślę o starości, to mam nadzieję, że będę z Mirkiem, że będziemy się nawzajem wspierać i podpierać. Niepokoję się też o własną sprawność. Na szczęście jestem zdrowa. Nie mam problemu z wejściem na drabinę, ale zauważyłam, że ostrożniej się ruszam niż kiedyś. Staram się nie myśleć o starości, choć być może powinnam... Ale ograniczam się do tego, że myślę o wykonywaniu konkretnych zadań. Mam strasznie dużo zadań przed sobą.

– No i Doktor, który na lata zostanie, bo jest jeszcze dużo do zrobienia.
– Tak, dużo jest do zrobienia. I do przemyślenia. To 28 lat mojego dorosłego życia, mojej osobistej historii i szczególnej więzi – rodzinnej, lecz innej niż w relacji dziecka z rodzicem czy dwojga partnerów. Nie mówiąc o tym, że wreszcie powinnam ruszyć sprawy mojej mamy. Mam cały zbiór jej dokumentów. Upakowałam je do kartonów, żeby córka mogła się wprowadzić. Znalazłam na przykład zaświadczenie, że moja mama jest w ciąży i ta ciąża to jestem ja. Nie wiem, co jeszcze tam znajdę. Stosunek do takich rzeczy jest jakimś elementem tej innej jakości w życiu. Mam wielu znajomych, którzy mówią, że kiedyś o coś nie zapytali swoich rodziców. Ja zresztą też o wiele rzeczy nie zapytałam. Prawie każdy ma taki problem – nie zapytał, bo się wtedy tym nie interesował. Chociaż oni chcieli mówić. To wszystko jest trudne. Wszystko inaczej wygląda, jak jest się młodym. Do jakiego wieku się jest? Kiedy pojawia się ta inna jakość w życiu, inny stosunek do przeszłości: swojej, rodziny, rzeczy?

Paula Sawicka

Psycholog, tłumaczka, nauczyciel akademicki, działaczka opozycji demokratycznej w latach 70. i 80., po 1989 roku zaangażowana w tworzenie nowej, wolnej, „normalnej” Polski. Przede wszystkim jednak niezwykła kobieta, w której życiorysie jedno z najważniejszych miejsc zajmuje przyjaźń z Markiem Edelmanem, ostatnim dowódcą powstania w getcie warszawskim, wybitnym działaczem opozycyjnym, człowiekiem nadzwyczajnym. Przez ostatnie dwa lata życia Marek Edelman mieszkał w Warszawie w mieszkaniu Pauli i Mirosława Sawickich. Wiedział, że właśnie u nich znajdzie to, co u schyłku życia jest najbardziej potrzebne: spokój, zrozumienie, życzliwość i pełne miłości oddanie. Połączyły ich choroba i śmierć Grażyny Kuroń (Gajki), żony Jacka. Rozłączyła dopiero śmierć Doktora... Paula Sawicka zgodziła się opowiedzieć „Stylom i Charakterom” o tym niezwykłym doświadczeniu. Po raz pierwszy tak otwarcie mówiła o wszystkim, co towarzyszyło ostatnim chwilom przyjaźni z Markiem Edelmanem, a zwłaszcza o sztuce godnego odchodzenia. Nie ukrywała, że poznawanie tej sztuki było dla niej jednym z najważniejszych i najgłębszych doświadczeń życiowych – pokazało jej, że można odchodzić ze świata z godnością i pogodą, załatwiwszy wcześniej wszystko, co trzeba było pozałatwiać.

Otwarta Rzeczpospolita
Paula Sawicka jest od 2004 roku prezeską „Otwartej Rzeczpospolitej” – Stowarzyszenia przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii. Organizacja powstała w 1999 roku. Jej podstawowym celem jest przeciwdziałanie wszelkim postawom godzącym w godność drugiego człowieka. Stowarzyszenie prowadzi działania edukacyjne nastawione na poszanowanie różnic między ludźmi, dokumentuje przejawy uprzedzeń i dyskryminacji, interweniuje w przypadkach rozpowszechniania treści rasistowskich i ksenofobicznych, wspiera też inicjatywy na rzecz tolerancji.

Bogdan Białek

 z wykształcenia psycholog, jest redaktorem naczelnym „Charakterów”, założycielem i prezesem Stowarzyszenia im. Jana Karskiego, ostatnio powołał do życia Instytut Kultury Spotkania i Dialogu. Jest współprzewodniczącym Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Stał się bohaterem filmu dokumentalnego produkcji polsko-amerykańskiej „Bogdan’s Journey” (polski tytuł „Przy Planty 7/9”), który został nagrodzony Jersey City International Televison & Film Festival oraz St. Louis International Film Festival.

Wstecz

Najczęściej czytane

Rodzina i związki

6 typowych zachowań toksycznych ludzi

Ja i mój rozwój

Cechy osób o wysokiej inteligencji emocjonalnej

Ja i mój rozwój

15 cech osób odpornych psychicznie

Polecane z tej kategorii

inne

To od Boga... 

inne

Chłodnym okiem na ocieplenie

historia psychologii

Mason i jego gabinet

inne

Teatr na Straży

inne

O tak zwanych brzydkich kobietach

Polecamy

Charaktery - 12 / 2019

zaprenumeruj pismo
12 / 2019
W numerze m. in.:

Skąd brać nadzieję, gdy cały świat się wali...

Liczba starszych braci ma znaczenie dla orientacji seksualnej mężczyn

Małe triki psychologiczne na duże, dobre zmiany

Sprawdź zawartość numeru
Zamknij
12 / 2019

Charaktery 12 / 2019

Potrzebuję pomocyRegulamin płatności

Sztuka dobrego życia - Rolf Dobelli
zobacz więcej
Rozwód. Szansa na lepsze życie - Adriana Klos
zobacz więcej
Strata - Ewa Woydyłło
zobacz więcej
Efekt weekendu.Odzyskaj swój wolny czas, a zobaczysz, jak zmieni się twoje życie - Katrin Onstad
zobacz więcej
Złość. Jak nie zmienić jej we wściekłość?
zobacz więcej

Charaktery: Redakcja: 25-502 Kielce, ul. Paderewskiego 40   tel. 41 343 28 63   fax 41 343 28 49

Prenumerata papierowa: tel. 22 336 79 03

Prenumerata elektroniczna: tel. 41 343 28 62

Turniej Wiedzy Psychologicznej: tel. 608 31 80 27

Agencja Interaktywna MIGOMEDIA
Pomiń nawigacje
  • reklama
  • redakcja
  • regulamin
  • polityka prywatności
  • formularz kontaktowy
 
Zamknij
Charaktery - portal psychologiczny

Zaloguj się:

Nie masz konta? Zarejestruj się! Nie pamiętasz hasła? Zresetuj!

Zamknij
Charaktery - portal psychologiczny

Utwórz konto

minimalnie 8 znaków

TU KUPISZ
Pomiń nawigacje
  • Pakiety tekstów
  • Dostęp czasowy z e-wydaniem
  • E-wydanie
  • Kursy on-line
  • Znajdź psychologa
  • Prenumerata
  • Sklep "Charakterów"