Na dach świata

Ja i mój rozwój Praktycznie

Na szlak ruszyliśmy, gdy „góry wyszły”. Na tle czystego po burzy nieba malował się ośnieżony szczyt – Machhapuchhre. Staliśmy jak zaczarowani, wydawało nam się, że od góry dzieli nas tylko kilka kroków.

Zdobyć najwyższy szczyt i postawić stopy na dachu świata – zawsze o tym marzyłam i pewnie jeszcze sporo czasu upłynie, zanim to się spełni. Przede wszystkim ze względu na koszty, bo ekspedycja na Mount Everest może kosztować co najmniej dwadzieścia tysięcy dolarów, a to kwota przewyższająca możliwości finansowe młodej lekarki. Los jednak dał mi szansę zobaczyć ośnieżone szczyty, gdy wyjechałam na blisko dwumiesięczny wolontariat do szpitala w Nepalu. Od razu postanowiłam zarezerwować sobie kilka dni na wyprawę w Himalaje.

Autostradą w tempie żółwia

W granicach Nepalu znajdują się najwyższe pasma Himalajów i więcej niż połowa wszystkich ośmiotysięczników świata. Ponad trzy czwarte kraju leży na wysokości około 6000 metrów nad poziomem morza. W kilku regionach Nepalu wyznaczono szlaki warte przebycia – większość z nich jest trudno dostępna, ponieważ specyfika kraju nie ułatwia organizowania tras komunikacyjnych między miastami. Dla przykładu, aby dostać się do podnóża Mount Everestu, trzeba skorzystać z transportu powietrznego. Lokalne samoloty zapewniają sprawne połączenia między odległymi regionami kraju, ale korzystanie z ruchu drogowego oznacza długie godziny spędzone w podróży.

Pokonanie 200 kilometrów dzielących stolicę Nepalu od drugiego co do wielkości miasta zajmuje nawet połowę doby. Wydawało mi się to nieprawdopodobne, dopóki nie zobaczyłam nepalskiej autostrady: wąski, zdezelowany asfalt, na którym mogą zmieścić się maksymalnie dwa mijające się z naprzeciwka samochody, co uniemożliwia rozwinięcie prędkości. Podróż autokarem turystycznym trwa jeszcze dłużej, ponieważ pojazdy wycieczkowe są dostosowane do potrzeb ludzi z Zachodu, ale zupełnie nie do wymiarów jezdni. Każdemu, komu bardziej zależy na czasie niż wygodzie, polecałabym raczej korzystanie z busów przeznaczonych dla miejscowej ludności. Dla europejskiego podróżnego nie są zbyt wygodne, ale za to można w nich poznać miejscowe zwyczaje – przyjemnie jest posłuchać muzyki kompletnie odmiennej od tej, którą znałam z Europy.

Ale po kilku godzinach indyjskie dźwięki zaczęły drażnić, tym bardziej że współpasażerowie mruczeli melodie pod nosem lub, co gorsza, śpiewali na głos. Kierowca szarżował wymijając pojazdy na krętej drodze, a siedząca obok mnie kobieta jak gdyby nigdy nic wydobyła z torby służący za nóż kawał naostrzonego metalu i zaczęła obierać nim jabłko. Do tego upał – klimatyzację w autobusie zapewniało tylko kilka sprawnych wiatraków rozmieszczonych pod sufitem – i częste postoje wymuszone przez wypadki na trasie.

Potęga żywiołu

W końcu jednak udało nam się dotrzeć do Pokhary, a potem do miejsca, z którego razem z przewodnikiem wyszliśmy na szlak. Po dwóch godzinach marszu po stromym, górskim zboczu wciąż mijaliśmy wioski – byłam zawiedziona, bo brakowało im dzikości himalajskich szlaków, o jakiej marzyłam. Co więcej, w pierwszym obozie, do którego dotarliśmy, była nawet dostępna sieć Wi-Fi. Do tego lało, z krótkimi przerwami na mżawkę, więc szczyty były szczelnie opatulone w kłębiące się deszczowe chmury. Z nadzieją patrzyłam na przewodnika, wierząc, że za chwilę podniesie mnie na duchu i obieca, że o tej porze roku taka pogoda to rzadkość. Niestety, wyjaśnił, że kwiecień to dopiero początek sezonu na wędrówki. Ciężkie cumulusy piętrzyły się na horyzoncie.

POLECAMY

Następnego dnia wyruszyliśmy tuż po wschodzie słońca, którego wcale nie by...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI