Mów mi sted

Profile

Pamiętam, jak szli Nowym Światem – on, Zyta i Junior, ubrani barwnie, byli tak inni od schludnych, jednobarwnych przechodniów, oglądających się z zaciekawieniem za tą kolorową trójką.

Z Edwardem Stachurą zetknął mnie blisko pół wieku temu przypadek, choć dzisiaj spoglądam na wszystko (?) widzącym spojrzeniem starego osobnika – hen, w głąb otchłani. Czym jest przypadek? Być może to właśnie nędzny łańcuszek przypadków kształtuje nasze biedne dzieje? A przecież nie godzimy się na racjonalną konieczność, ową wznoszącą się linię czasu, która według spadkobierców Hegla, Marksa, także innych historycystów, przymusza nas do zachowań, nad którymi nie panujemy – one bowiem, według owych mądrali, nami rządzą, popychają nas, sterują naszymi zachowaniami nawet we śnie.

POLECAMY

Przypadkiem zatem w okolicach marca 1968 roku pojawiłem się w redakcji miesięcznika „Twórczość”, by redaktorowi Ziemowitowi Fedeckiemu przekazać maszynopis z moimi wierszami. Fedecki wówczas miał gościa – młodego mężczyznę w kurtce i spodniach dżinsowych. W redakcji nie zabawiłem długo, bo śpieszyłem się na pociąg do rodzinnego Bielska Podlaskiego.

Już w Bielsku, po kilku dniach, otrzymałem bardzo życzliwy list, podpisany przez Edwarda Stachurę. Stachura informował, że właśnie, przypadkiem, był w „Twórczości”, gdy odwiedziłem redakcję; tam też zerknął do moich wierszy, które wywarły na nim pozytywne wrażenie. Muszę przyznać, że wówczas postać Stachury niewiele dla mnie znaczyła, choć nazwisko to, jako czytelnikowi „Twórczości” i warszawskiej „Kultury”, nie było tak zupełnie obce. Udałem się do księgarni i kupiłem dwa szczupłe tomy opowiadań Stachury. Urzekł mnie ich styl, forma – owe rozlewne, lecz precyzyjne zdania Stachury podejmujące motywy podróży, włóczęgi, nostalgii, nieuchronnej przemiany wszelkich zjawisk tego świata, które zmierzają ku temu, co miało być, ma być niezmienne i trwałe. Metafora przede wszystkim – a nie jakieś tam fakty, zdarzenia z bytu doczesnego – jest sprawą moralności, metafora wspaniale wyraża bowiem nasze najgłębsze życie, przeżycia, doznania, przemyślenia; nic to, że w przemianie. Któż z nas jest nieśmiertelny? Aniołowie, demony, bogowie? – oni wszyscy także podlegają, jak zauważył Nietzsche, przemianie i zagładzie.

List Stachury odebrałem jako eksplozję wartości, która pozwoliła mi – średnio radzącemu sobie z najbardziej przyziemnymi sprawami, faktami, zdarzeniami – powstrzymać rozłażący się w dotyku byt. Okazało się bowiem, że to, co czyniłem, kim byłem, jest ważne, dostrzegalne. Natychmiast wysłałem na jego adres cykl nowych wierszy, fatalnych, jak oceniam je dziś, a on radził mi w listach, bym się nie spieszył, bym uważniej postrzegał to, co godne naszych postrzeżeń. Korespondencja ta trwała, z dużymi przerwami, przez kilka lat – żałuję, że większość listów przepadła.

Autentyczny „cygan”

W 1971 roku wznowiłem przerwane studia na Uniwersytecie Warszawskim i zamieszkałem w akademiku przy ulicy Smyczkowej. Po raz pierwszy na Rębkowską do mieszkania Stachury zaprowadził mnie pisarz i poeta Jan Marszałek – z Janem mieszkałem przez rok w jednym pokoju na Kicu. (Kompania współmieszkańców była zastanawiająca: mieszkał Augustyn Baran – późniejszy interesujący prozaik, jeszcze Grześ Michalski, wyróżniający się muzykolog, a nawet przez krótki czas wiceminister kultury). 

Był najbardziej samotnym z pisarzy, jakich poznałem.

 

Blok, w którym mieszkał Stachura, znajdował się blisko akademików przy Kickiego. Po raz pierwszy mogłem się Stachurze przyjrzeć. Pamiętam, że właśnie wrócił z kolejnej włóczęgi po Polsce. Był krótko ostrzyżony. „Wyszedłeś z więzienia?” – zapytał dość niepoważnie Jan. „Długo by opowiadać” – odparł Stachura i nie wracał do tego tematu. 

Wtedy uderzyła mnie obecność pewnej bariery, dzięki której chronił swoją prywatność, jak sądziłem. Nie pozwalał na zbytnią bezpośredniość. Gdy słyszę opowieści licznych osobistości o serdecznej przyjaźni ze Stachurą, mam odczucia mieszane. Zapewne najbliższe kontakty utrzymywał z poetami Andrzejem Babińskim i Witoldem Różańskim, ale w gruncie rzeczy był najbardziej samotnym z pisarzy, jakich poznałem.

Zapewne łaknął bliskości, życzliwości jak tlenu, ale w niepisanym układzie pana i wyznawcy. Sytuację wyznawcy akceptował, być może to pozwalało mu przeżyć. Nigdy przecież nie pracował na etacie. Pamiętam też, że nieraz wspomógł mnie finansowo, mimo że sam egzystował w skromnych warunkach. 

Od 1971 zatem odwiedzałem go na Rębkowskiej, czasem widywałem się z nim i jego zjawiskową żoną Zytą Oryszyn nawet raz w tygodniu.

Czy należał do kręgu cyganeri...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI