Nigdy, nawet w najmłodszych latach życia, nie zwracałem większej uwagi na dzieciństwo Jezusa. Nigdy, nawet w tym wczesnym wieku, w czasie, gdy byłem jeszcze naiwnym i półświadomym homo religiosus, nie utożsamiałem się z Jezusem dziecinnym – tym w powijakach, tym w żłobie, tym w objęciach Maryi, tym wreszcie, który igrał w plenerze z równie dziecinnym świętym Janem albo gadał z pobożnymi, rozumnymi starcami w Świątyni, zadziwiając ich jakoby swą mądrością.
POLECAMY
Nawet Boże Narodzenie nie było tu wyjątkiem: Jezus-dziecko w tej świątecznej feerii barw i zdarzeń stanowił jedynie jakby jądro wielkiego światowego widowiska, rozgrywającego się w blasku gwiazd i przy „anielskim graniu”, pośród baśniowych zwierząt, pasterzy oraz egzotycznych królów-magów z ich orszakami, jak też pod przeciągiem komety, zwiastującej zarówno tę niebywałą podróż, jak i okrutną, nieznającą miary rzeź niewiniątek. I należał raczej do szlachetnej, podniosłej krainy kolęd oraz ludowych szopek – objawiając tym samym uczuciowe potrzeby znękanego człowieczeństwa, znajdującego tutaj pocieszenie czy ulgę od codziennej szarzyzny i egzystencji – niż do sfery boskości z jej niedosiężną obietnicą wyzwolenia od zła i zmartwychwstania.
Sięgam do tych swoich intuicji pierwotnych, do pierwszych przeczuć i wrażeń, nie po to jednak, by dać wyraz jakimś sentymentom, jakiejś tam – oczywistej skądinąd – nostalgii za naiwnymi i jakby nieskażonymi przeżyciami dziecinnymi latami. W tym naiwnym i „czystym” patrzeniu było coś chyba głębszego – tak, jakby dziecięca moja umysłowość, przy całej jej nieporadności i braku jakiejkolwiek intelektualnej podstawy, zdolna była wychwycić „od zaraz”, od pierwszego spotkania z opowieściami wiary, w sposób niemalże „ejdetyczny”, jak powiedzieliby fenomenologowie, „istotę” Jezusowego pojawienia się w świecie, Jezusowego nauczania i życia.
Teraz, w życiu dojrzałym, wydaje mi się zatem, że już wtedy, u progu, nie dysponując przecież żadnymi instrumentami, żadnymi pojęciami i faktami, jakie daje zdobyta z wiekiem wiedza, odczuwałem jakoś, że związane z Jezusem sacrum kryło się gdzieś poza tymi infantylnymi obrazami, jakimi karmiła się potoczna, dookolna pobożność. I że jej prawdy – z jednej strony – brały się z takiej samej potrzeby cudownej baśni, z jakiej brały się tak zwane ewangelie dzieciństwa z Mateusza i Łukasza, będące tylko apokryfami przydanymi później do pierwotnych i bardziej historycznych tekstów ich „nowiny”. Apokryfami wcale nie różnymi od chmary innych podobnych rzeczy, nieuznanych jednak przez Kościoły i niezaliczonych do kanonów. Z drugiej natomiast strony – mam wrażenie – prawdy te, budujące urodziwą kulturę bożonarodzeniową, na jakiej wspiera się tak mocno polski katolicyzm z jego maryjnym rdzeniem, oddalały od rzeczywistego, zasadniczego sensu nauk i żywota Jezusa, związanych z męką, śmiercią i zmartwychwstaniem. I wreszcie
– a czemuż by nie? – z kłopotami, bólami, nadziejami szarego człowieka o szarych oczach, każdego z nas, wrzuconego bez własnego zechcenia w istnienie...