Jak chmura

Profile

Przychodzi gniew, pożądanie. Nie jestem wolny od tych stanów, ale mają nade mną coraz mniejszą władzę, bo staram się je obserwować i nie utożsamiać się z nimi ani za nimi nie podążać. KOGEN (Piotr Czarnik)

MAGDA BRZEZIŃSKA: – Kiedy urodził się Kogen? 
KOGEN: – W dniu, w którym umarł Piotr Czarnik, 17 marca 2010 roku.

POLECAMY

To wtedy został Pan wyświęcony na buddyjskiego mnicha, a nauczyciel wybrał Panu nowe imię? Co ono oznacza?

– Nie jest to proste do wyjaśnienia, ponieważ sinojapońskie znaki Ko i Gen, z których składa się to imię, mają wiele subtelnych znaczeń. Tłumaczenie na polski zawęzi znaczenie, ale spróbujmy… Ko – to w podstawowym znaczeniu „szeroki, wielki”. Gen – „głębia, tajemnica”, ale też „brama”. Tak więc moje imię można bardzo różnie zinterpretować: jako „szeroka brama” albo „rozprzestrzeniać tajemnicę”. Oczywiście przyzwyczajenie się do takiego imienia wymagało czasu, ale dziś czuję się z nim równie naturalnie, jak kiedyś czułem się z imieniem Piotr.

Czy w japońskim klasztorze też czuje się Pan równie naturalnie, jak pośród polskich brzóz i wierzb?

– W tej chwili czuję się bardziej naturalnie wśród japońskich cedrów i bambusów.

Jak znalazł Pan miejsce, do którego Pan pojechał?

– Dużo czytałem, radziłem się ludzi, którzy jeździli do Japonii, gdzie jest najlepsze miejsce i najlepszy nauczyciel. Usłyszałem o tym klasztorze od kilku osób, znalazłem o nim informacje w internecie. Kiedy zobaczyłem zdjęcie opata, natychmiast poczułem, że chcę tam pojechać. Poczułem, że to jest osoba, od której chciałbym uczyć się praktyki medytacji.

I zostawił Pan, ot tak, swoje poznańskie życie...

– To nie odbyło się wcale „ot tak”. Już pod koniec liceum interesowałem się medytacją w tradycji japońskiego zen, byłem na odosobnieniu z nauczycielem z USA... Gdy z niego wróciłem, miałem pewność, że moją drogą jest buddyzm, i że chciałbym wyjechać na trening do klasztoru. Ale rodzice, zwłaszcza mama, nalegali, żebym chociaż skończył studia. Moja mama po ukończeniu liceum muzycznego nie zdecydowała się na studia na akademii muzycznej i w pewnym stopniu chyba realizowałem jej niespełnione marzenia. W końcu wytrzymałem trzy lata studiów i po zrobieniu licencjatu powiedziałem rodzicom, że mam stuprocentową pewność, co chcę robić w życiu. Nic i nikt nie mógł mnie już wtedy powstrzymać. Po prostu spakowałem się i wyjechałem. A kiedy wylądowałem w Japonii, poczułem się jak w domu. Poczułem, że moje serce należy do tego kraju.

Serce wychowane w tradycyjnej polskiej, katolickiej rodzinie?

– Pokolenie moich rodziców nie było już takie tradycyjnie katolickie. Ich młodość przypadła na lata siedemdziesiąte, dorastali w większej otwartości na różne wyznania i poglądy niż pokolenie moich dziadków. Oczywiście obchodziliśmy w domu Wielkanoc i Boże Narodzenie, ale na tym kończyła się ich religijność. Poszedłem do Pierwszej Komunii Świętej zwyczajowo, bo wszyscy moi szkolni koledzy poszli, ale nie znaczyło to dla mnie nic więcej, niż dostanie nowego zegarka w prezencie. Gdy miałem siedemnaście lat, zetknąłem się z medytacją i nauczaniem buddyjskim. Poczułem, że jest w nim zawarta żywa mądrość i że chciałbym ją zgłębiać, choć wtedy niespecjalnie chciałem określać siebie i definiować jako buddysta. Wraz ze starszym bratem zaczynaliśmy medytować, zamykając się w pokoju. To były pierwsze, dość nieporadne próby. Po jakimś czasie czułem, że potrzebuję nauczyciela i grupy.

Brat nadal medytuje? Poszedł tą samą drogą co Pan?

– Też jest buddyjskim mnichem, mieszka w Korei. Zawsze się wspieraliśmy i również na ścieżce buddyjskiej byliśmy jak nogi w chodzeniu – jedna robi krok po to, żeby druga mogła postawić kolejny. Najpierw medytacją zainteresował się brat, a po niedługim czasie ja. Z kolei ja szybciej zdecydowałem, że chcę zostać mnichem i wyjechałem do klasztoru w Japonii. Brat kochał podróże, pracował jako przewodnik wycieczek. Bywał w Indiach, na Sri Lance, w Korei. Medytował i co pewien czas wyjeżdżał na trzymiesięczne odosobnienia do Korei. Po paru latach doszedł do wniosku, że podróż w głąb siebie – oprócz tego, że pomaga mu pracować ze sobą i zmieniać swoje życie – jest bardziej interesująca niż wszystkie podróże w najodleglejsze zakątki świata. Został więc w Korei, w klasztorze.

A jaki zakątek świata wybrał Pan na podróż w głąb siebie?

– Ostatnie lata mieszkałem w klasztorze Bukkoku-ji, dopóki stary mistrz aktywnie nauczał. Jest to świątynia japońskiego buddyzmu zen. Taki klasztor różni się od wyobrażenia, jakie zazwyczaj ludzie w Europie mają na temat klasztoru. Nie mamy ślubów ścisłego milczenia, praktykujemy w grupie i nie siedzimy zamknięci w celach przez całe życie. W Chinach, skąd ten odłam buddyzmu pochodzi, mówiło się, że mnisi zen są jak chmury – przepływają z klasztoru do klasztoru jak chmury po niebie. Oczywiście w Japonii jeżeli decydujemy się na życie w konkretnym klasztorze, na konkretnego nauczyciela, to trwamy w tym miejscu. Nie podróżujemy za wiele, chyba że są jakieś powody natury zdrowotnej czy osobistej. Możemy wyjechać, kiedy to potrzebne, i wrócić, gdy załatwimy wszystkie sprawy. 

Dać nura w głąb

– Gdy tylko coś wiesz, cokolwiek, przestajesz być całkowicie otwarty i już nie możesz dawać świadectwa życiu. Dawanie świadectwa to jak dawanie nura w głąb, stawanie się w pełni jednością z czymś. A medytacja to p...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI