Opuściliśmy Brzesko, kiedy miałem jedenaście lat. Dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego, w wieku siedemdziesięciu trzech zaledwie lat, zmarł dziadek, babcia przeprowadziła się do nas, do Krakowa, i dom, w którym mieszkali przez ponad pół wieku, trzeba było zostawić. Dom, w którym urodził się i dorastał mój ojciec. Dom, w którym spędziłem spory kawał dzieciństwa. Dom magiczny, pełen starych mebli i tajnych zakamarków, z piecem chlebowym i wanną za parawanem w kuchni, z kasą pancerną w korytarzu i z dziecięcymi fantazjami o ukrytym na strychu pistolecie. Dom przy drodze na Sącz (zasypiając czasem w salonie, obserwowałem światła przejeżdżających, wówczas jeszcze nielicznych, samochodów), przy zabytkowej bramie wiodącej do parku (ojciec, na oko pięcioletni, w czapeczce z pomponami, ma zdjęcie u stóp bramy, pomiędzy stadkiem kur) i do położonego w tym parku dawnego pałacu barona Goetza; dom niedaleko Uszwicy i browarnianego stawu.
POLECAMY
Nade wszystko: dom przy wejściu do ogrodów, którymi dziadek kierował – najpierw u samego barona, a potem, w czasach PRL-u, pod kuratelą Akademii Rolniczej (nazywało się to Rolniczy Zakład Doświadczalny: studenci przyjeżdżali na praktyki, a dziadek mógł dalej hodować swoje słynne ponoć nie tylko w Polsce storczyki).
Bawiłem się w tych ogrodach godzinami, podobnie jak w parku i w lesie nad pałacem, ciągnącym się aż do górnego Okocimia, gdzie chodziliśmy na grób prababci, a gdzie teraz leżą także dziadek i babcia. Jeździłem na rowerze, zamieniając klomb przed pałacem w stadion, gdzie finiszował Wyścig Pokoju. Wspinałem się na szklarnie i wchodziłem przez otwarte okienko na strych. Odwiedzałem kort tenisowy, strzelnicę i ukryty wśród pobliskich krzaków grób austriackiego żołnierza, poległego w czasie pierwszej wojny świa...