Uwielbiam opowieści o dwudziestowiecznych polarnikach: sprytnym Roaldzie Amundsenie, romantycznym Robercie Scotcie, upartym Erneście Shackletonie. Szczególnie porywa mnie ten ostatni. Wiele razy pokonany przez mróz, głód i ludzkie słabości – zawracał, poddawał się, by... za chwilę znów marzyć, wytyczać cele, gromadzić sprzęt, zwoływać ludzi. Porzucał życie w dostatku, żonę, dzieci i znów ruszał na wyprawę.
Miał 40 lat, gdy w 1914 roku postanowił poprzez biegun południowy przemierzyć wszerz całą Antarktydę. Wyruszył z 28-osobową załogą statkiem o znamiennej nazwie „Endurance” – „Wytrwałość”. Już wkrótce ugrzęźli na długie miesiące w zamarzniętym morzu. W końcu kry całkiem zmiażdżyły statek, zmuszając ich do heroicznej walki o przetrwanie. Zapakowali dobytek do szalup i, ciągnąc je po lodzie pełnym szczelin i rozpadlin, ruszyli w stronę najbliższego lądu. Po drodze zjedli zapasy, towarzyszące im psy, cierpieli z zimna i odmrożeń.
Dotarli wreszcie do Wyspy Słoniowej – pustynnego, ale stałego spłachetka ziemi. Stamtąd wraz z czterema towarzyszami Shackleton popłynął...
Od nowa
Nieraz korci nas, by zacząć wszystko od nowa. Zostawić to, co jest i co nas pęta. Wyruszyć w drogę. Czy tak można?