Tekst i zdjęcia: Katarzyna Boni
POLECAMY
Siedzę na pluszowym fotelu, który lata świetności ma już za sobą: wyświechtane oparcia, gdzieniegdzie lepki materiał. Kobieta z włosami upiętymi w luźny kok ciągle podsuwa mi niewielkie banany, orzeszki i chrupki. Busikiem ze stolicy Kambodży Phnom Penh do prowincji Ratanakiri – odległej, porośniętej dżunglą, zamieszkanej przez ludy tubylcze – jedzie piętnaście osób. Jestem jedynym białym pasażerem. Kobiety, z początku ciche, zaspane, jeszcze niepewne, czy znajdą przyjazne ucho wśród towarzyszek podróży – rozkręcają się coraz bardziej w opowieściach o dzieciach, ślubach i pogrzebach. Pokazują sobie zdjęcia w eleganc[-]kich strojach i uporczywie częstują chrupkami bez smaku. Odsuwam różową firankę zrobioną z obrusa i patrzę na obrazy za oknem.
Panorama
Zieleń. Zalane wodą pola ryżowe. Pochyleni ludzie machają motykami, co chwilę ocierając pot z czoła. Szpaler palm wzdłuż drogi. Miasteczka kończą się równie szybko, jak się pojawiają. Fasady wąskich domów z dachami obrośniętymi antenami ze splątanymi sznurami kabli. Targ z piętrzącymi się stosami arbuzów, smoczych owoców i rambutanów. Szewc, któremu za warsztat służy stołek przy krawężniku. Mężczyzna na skuterze z na wpół oskubanymi kurczakami, związanymi w pęczki za nogi i zawieszonymi głowami w dół.
Niepostrzeżenie miasto zamienia się w wieś. Drewniane domy na palach, za nimi jezioro porośnięte różowymi kwiatami lotosu. Proste chatki zbite z kilku desek. Żadnych ozdób, rzeźbień czy koloru. Na sznurze schnie pranie. Żylasty mężczyzna obwiązany w pasie chustą w kratę, goły od pasa w górę, kuca tyłem do drogi. W rękach trzyma aluminiową miskę. Będzie się kąpać – namydli ciało gąbką i spłucze wodą przyniesioną z jeziora. Tuż obok dwuletnia dziewczynka sika przy drodze – jest jeszcze zbyt mała, by czuć wstyd. Starsze kobiety nawet wychodząc do przydrożnej toalety, okrywają się chustami.
Za szybą miga zieleń drzew. Kolejny obraz – matka rozpala ogień w zagłębieniu między dwiema cegłami. W blaszanym garnku gotuje ryż, może trafią do niego kawałki zabitego wczoraj kurczaka i liście wilca wodnego, nazywanego tutaj „wodnym szpinakiem”. Mężczyzna na krześle (metalowe ramy, plastikowa plecionka) – leniwie wachluje się dużym liściem. Dzieciaki biegają po podwórku za żółtymi kaczuszkami. W kałuży błota chłodzi się bawół. Nad chatką unosi się latawiec z czarnej torby na śmieci. Pod drzewem siedzą młode dziewczyny. Śmieją się, zasłaniając usta.
Przydrożni mieszkańcy. Wiodą swoje codzienne życie – takie samo jak wczoraj, takie samo jak jutro. Nie zdają sobie sprawy z tego, że właśnie zostali przeze mnie zauważeni i zapamiętani. Że wykorzystam ich, by przekazać atmosferę tego dnia, nasyconego słońcem i zielenią. By opisać Kambodżę.
Dla mnie są tylko krajobrazem. Nie wiem, o czym marzą i o czym śnią. Może o wielkiej miłości, jak każdy. A może o samochodzie i domu z cegły? Nie interesuje mnie, na co pieczołowicie odkładają pieniądze. Ani ich problemy w szkole czy wczorajsza kłótnia z mężem. Dla mnie ważny jest kolor koszuli, skład zupy w garnku, malowniczość tła. Liczy się kompozycja i atmosfera. Kolekcjonuję rodzajowe scenki. Zbieram znaki, które wskażą, gdzie jestem – w Azji, na prowincji, w egzo...