Cebula szczęścia

Ja i mój rozwój Praktycznie

Szczęście to naturalny stan umysłu większości ludzi. I chociaż nikogo nie omijają katastrofy życiowe, to bardzo rzadko niszczą one wewnętrzne źródło dobrostanu psychicznego – wolę życia.

ARTYKUŁ UKAZAŁ SIĘ W NUMERZE 11/1997

Ludzie wierzą, że wyższa pensja, nowy samochód, małżeństwo, dzieci, budowa domu czy awans zawodowy uczynią ich bardziej szczęśliwymi, zaś śmierć bliskiej osoby, utrata pracy czy choroba pozbawią ich na zawsze lub przynajmniej na bardzo długo radości życia. Są to złudzenia. Mówiąc ściślej – są to zazwyczaj i w dużej mierze złudzenia.

Ale ileż im zawdzięczamy! Postęp w zakresie warunków życia, to, że mamy telewizory, latamy samolotami, produkujemy antybiotyki, więcej wiemy, czytamy „Charaktery” i buszujemy po Internecie. Gdyby nie te iluzje, dalej jedlibyśmy dzikie banany i korzonki, żylibyśmy tylko tam, gdzie nie trzeba się ubierać i chronić w domach. Byłoby nas mniej, życie jednostki trwałoby krócej, zwykłe zaś zapalenie płuc kończyłoby się śmiercią.

Postęp wynikający ze złudzenia, że szczęście można powiększać ma – poza wieloma negatywnymi – także efekty pozytywne, głównie społeczne i gatunkowe. Dzięki niemu dłużej możemy służyć innym, bo dłużej i zdrowiej żyjemy, rośnie liczba ludzi szczęśliwych, bo więcej nas może wyżyć dzięki przezwyciężeniu ograniczeń klimatycznych oraz „ponadnaturalnej” produkcji żywności. Nie zmienia to faktu, że żyjący „naturalnie”, nie kosztując postępu, był tak samo szczęśliwy jak współczesny, wyrywający do przodu mieszkaniec Warszawy, Nowego Jorku czy Moskwy. Postęp służy gatunkowi, ale jego źródłem i motorem są nasze indywidualne złudzenia. Gdy wejdziemy na jego ścieżkę, nie mamy odwrotu: do przodu pcha nas złudzenie, a przed cofaniem powstrzymuje realny ból psychiczny. Nieświadomie zatem, dążąc samolubnie do poprawy własnego bytu, działamy bardziej na rzecz bliźnich niż samych siebie. Oto paradoks „egocentrycznego” genu w służbie gatunku.

Wydaje się, że jedyne, co świadomie możemy zrobić w sprawie własnego szczęścia, to zapobiegać nieszczęściu. Bezowocne natomiast są wszelkie próby planowego zwiększenia szczęścia. Owszem, chwilowy nastrój można sobie poprawić wcinając dużą porcję lodów, idąc na randkę czy kupując drogi ciuch. Ale szczęście, rozumiane jako względnie trwałe zadowolenie z życia, jest jednostronnie podatne na zrządzenia losu i nasze intencjonalne działania: może pod ich wpływem jedynie słabnąć lub się stabilizować. Nie może rosnąć.

POLECAMY

Większość z nas najszczęśliwsza jest w dzieciństwie, gdy jeszcze nie posiada tych wszystkich wspaniałych rzeczy, czyniących życie bardziej komfortowym, sensownym, interesującym. Wszystko, o co w późniejszym życiu zabiegamy, może co najwyżej osłabiać lub odroczyć spadek psychicznego dobrostanu, nie może go wynieść ponad „dziewiczy” poziom z dzieciństwa. Nie możemy uczynić się bardziej szczęśliwymi (chyba że farmakologicznie), ale możemy sporo zrobić, aby nie być nieszczęśliwymi.

Poprawa komfortu życia nie zwiększa poczucia szczęścia, co nie znaczy, że postęp jest całkowicie obojętny dla psychicznego dobrostanu. Kto nigdy nie miał samochodu, bywa zazwyczaj równie pogodny jak właściciel najdroższego mercedesa, ale ofiara kradzieży nie ubezpieczonego auta popadnie z pewnością na pewien czas w melancholię. Postęp jest pułapką: ruch do przodu (lepiej, wygodniej, więcej) nie daje ostatecznie spodziewanych korzyści psychicznych, ale cofanie się (gorzej, mniej, trudniej) wywołuje bardzo silne reakcje emocjonalne. W bilansie psychicznym liczą się głównie straty. Zyski wyznaczają jedynie możliwą wielkość i rodzaj strat. Przypomina to mechanizm wszelkich uzależnień: od alkoholu, narkotyków, komputera, pracy, partnera, chodzenia do teatru, władzy. Zawsze zaczyna się od płonnej nadziei na raj, a kończy nieustającą ucieczką przed piekłem.

To swoiste uzależnienie doskonale ujmuje symbolika snu często nawiedzającego ludzi złapanych w pułapkę postępu (a któż z nas się jej całkowicie oparł). Rozległy step z horyzontem obiecującym jeszcze wspanialsze widoki, jeszcze piękniejsze kwiaty, jeszcze przyjemniejsze zapachy, jeszcze urokliwszy śpiew ptaków. Podążasz w kierunku tej obietnicy, cieszysz się na jej spełnienie. Jesteś w dobrym nastroju i masz nadzieję, że będziesz w jeszcze lepszym. Oglądasz się w pewnym momencie niechcący za siebie i widzisz, że tego miejsca, z którego wyruszyłeś, już nie ma. Zapadło się. Nie masz odwrotu.

Nie jest to jeszcze wszak powód do obaw. Ale gdy po chwili znów spoglądasz do tyłu, masz wrażenie, że krawędź zapadni podąża za tobą. Zaczyna cię to intrygować. Postanawiasz sprawdzić, czy tak jest w istocie. Przyspieszasz kroku i stwierdzasz, że urwisko pozostaje w stałej odległości. Trochę cię to niepokoi. Co się stanie, gdy się zmęczysz i zwolnisz albo zatrzymasz? Czy wówczas urwisko cię dogoni i spadniesz w otchłań? Robisz następny test. Zwalniasz. Spostrzegasz z rosnącym lękiem, jak grunt zapada się coraz bliżej ciebie. Musisz znów przyspieszyć, aby oddalić się od urwiska na bezpieczną odległość.

Nic to jednak nie daje. Im szybciej idziesz, tym szybciej przesuwa się za tobą krawędź zapadni. Przyspieszasz więc jeszcze bardziej. Biegniesz, a ziemia wciąż zapada się tuż za twoimi stopami. Już teraz wiesz, że nie możesz zwolnić. Ogarnia cię panika. Nie wytrzymasz długo takiego tempa. Zmęczysz się albo potkniesz i wtedy polecisz w dół. Zmuszasz się do nadludzkiego wysiłku. Osiągasz kres wytrzymałości, ciało odmawia posłuszeństwa, przepaść wyrasta pod tobą. Budzisz się zlany potem w momencie, gdy tracisz równowagę.

To jest przerażająca część scenariusza. Ale jest także część pocieszająca, której sen nie obejmuje. Lecisz w dół z rosnącym uczuciem trwogi, bólu i wreszcie rezygnacji – koniec ze mną. W końcu lądujesz na dnie. Nie rozpadłeś się na kawałki. Żyjesz. Rozglądasz się wokół i stopniowo oswajasz z nowym krajobrazem. Po chwili zaczynasz odkrywać w nim rzeczy mniej straszne od innych. Wreszcie dostrzegasz też jakieś obietnice, jakiś nowy horyzont, zrazu mglisty, z czasem coraz wyraźniejszy. Odradza się nadzieja na poprawę. Znów ruszasz w drogę.

Są systemy filozoficzne, które zwalczają złudzenie emocjonalnego postępu, przestrzegają przed bolesną pułapką uzależnień. Najdobitniej i najskrajniej czyni to buddyzm, zalecając możliwie największą wstrzemięźliwość w angażowaniu się w świat. Także i w naszej kulturze, wyjątkowo przesyconej duchem postępu, znajdujemy podobne filozoficzne koncepcje, choćby u stoików, zalecających raczej ćwiczenie charakteru niż szukanie zewnętrznych przyjemności. Ale główny nurt cywilizacji judeo-chrześcijańskiej zawsze próbował łączyć rozwój materialny z duchowym, choć szczęście niekoniecznie utożsamiał z przyjemnością i radością.

Narodziny systematycznej myśli ekonomicznej wymagały uzasadnienia postępu materialnego w kategoriach potrzeb człowieka, jako jego wyłącznego twórcy i odbiorcy efektów. Nawet jeśli propagowano etykę pracy opartą na powściągliwości i wyrzeczeniach w konsumowaniu owoców postępu (protestantyzm), to raczej w imię większej satysfakcji odroczonej (potomków) niż dla samego postępu jako wartości absolutnej. Ostatecznym uzasadnieniem postępu była zawsze jakość życia tych, którzy go dokonywali lub i...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI