Kciuk pogadry, uśmiech nienawiści

Tomasz Kozłowski

Żal mi polityków. Naprawdę im współczuję.

Nietrudno wyobrazić sobie filmowe sceny kłótni – na przykład małżeńskich – w których oboje małżonkowie starają się sobie udowodnić, jakimi to kanaliami, z upływem lat i dogasaniem namiętności, okazali się dla siebie i jaką to kloakę, w miejsce normalnego życia, nawzajem sobie urządzili. W którymś momencie pada zazwyczaj kwestia: „żal mi cię”. Wypowiada się takie słowa na ogół z nieskrywaną pogardą, z grymasem wstrętu (notabene udowodniono, że im więcej takich grymasów w codziennych interakcjach, drastycznie wzrasta prawdopodobieństwo rozwodu). Ze współczuciem ma to wspólnego niewiele. Pisząc, że „naprawdę” żal mi polityków, mam na myśli prawdziwy żal, nie ten filmowy, nie ten podszyty wzgardą.

Jakiś czas temu totalnie wycofałem się z życia politycznego. Brzmi to zabawnie, zwłaszcza, że nie jestem politykiem a mój wpływ na sprawy publicznego kalibru jest mniej niż znikomy. A jednak, nie głosuję (inaczej: wrzucam do urn nieważny głos), a pytany niekiedy o komentarz polityczny – uprzejmie go odmawiam. Jakoś tak… mało mi wygodnie, więcej, brzydzę się. Tematu, siebie w jego kontekście. Bartek „Fisz” Waglewski rapował: „nie dotykam, nie tykam wrednej gęby polityki”. Z kolei Rafał Ziemkiewicz z typowym dla siebie wdziękiem w jednym z felietonów przytomnie stwierdził, że jeśli wybory organizuje się w chlewie, nie można oczekiwać, że raptem zwycięży w nich orzeł. Coś w tym jest, w jednym i drugim. Ale trafia do mnie również cytat z Dana Browna: „Najmroczniejsze czeluście piekieł zarezerwowane są dla tych, którzy zdecydowali się na neutralność w dobie kryzysu moralnego”. Dlatego chwilę pomyślałem o moim stosunku do kryzysu moralnego, do „chlewu”, i doszukałem się: już wiem, że mi jego mieszkańców po ludzku żal.

Usiłuję wzbić się na wyżyny swojej empatii i pojąć złożoność czynników, w których nasi reprezentanci muszą funkcjonować. Myślę o ich dniu, który przez wiele godzin wysycony jest adrenaliną i kortyzolem, myślę o tym, że sami nieustannie spotykają się z wrogością, myślę o tym, że odczuwają nienawiść, o tym, że wszędzie widzą podziały i przeszkody, że przekrzykują się z mównic i w ławach sejmowych komisji, że tak mocno sfokusowani są na pragnieniu władzy, że oni również nie mają czasu by odetchnąć, by nabrać do czegokolwiek odpowiedniej dawki dystansu. I przychodzi mi na myśl jakiś gigantyczny, nieludzki eksperyment na, w gruncie rzeczy, niewiele rozumiejącym ssaku. Po prostu.

Stwierdzenie Ziemkiewicza pozostaje jedynie gorzką diagnozą, pozbawioną prób rekomendacji. Jakie jednak można poczynić rekomendacje w takiej sytuacji? Ze swej strony diagnozę tę pogłębiłbym jeszcze nieco. W wizji Ziemkiewicza to świnie odpowiedzialne są za to, że mieszkają w chlewie. A czy nie jest przypadkiem również tak, że oto mamy wybudowany chlew, który nadaje się do zamieszkania wyłącznie przez świnie? Być może to miejsce determinuje charakter obowiązujących w nim stosunków, a nie odwrotnie? Prawda tradycyjnie oscyluje gdzieś pośrodku, ale i tak świniom już zaczynam trochę współczuć.

Być może jest tak, że świńskość polskiej klasy politycznej jest jedynie epifenomenem, jak czerwień rozgrzanego metalu? Nie wpływa na temperaturę tworzywa, ale jest jej nieodłącznym elementem? Towarzyszy społecznemu klimatowi, ale nie jest już jego przyczyną? Co w takim razie nią jest? O tym za chwilę.

Gdybym miał określić co jest racją bytu polskiej sceny politycznej, co określa całość jej specyfiki, stosunków w jej obrębie, odpowiedziałbym, że jest to pogarda (gdy nieco dłużej się nad jej istotą zastanawiam, nad jej znaczeniem dla samego zadzierzgiwania społecznych więzi, uplasowałbym ją na pierwszym miejscu wśród siedmiu grzechów głównych, wśród których de facto jej brak!). To pierwsza przyczyna, spiritus movens, to z niej wynika obserwowany całokształt. Pogarda ścieka niemal z każdego słowa, które skapuje z ust rządzących. Ale mimo wszystko – śmiem twierdzić – nie jest ona w polskim społeczeństwie niczym wyjątkowym. Polacy są systematycznie do pogardzania przyuczani i w klimacie takim czują się jak przysłowiowe ryby w wodzie. Co gorsza, Polacy nie tylko uczą się pogardy, ale sami, tym sposobem, stają się nacją notorycznie pogardzającą. Pogardzają chętnie, tłumnie i indywidualnie.

A zresztą, czy jest to tylko polska domena? Nieszczególnie. Nie trzeba wcale daleko szukać. Zastanawiający jest na przykład rozziew w komentarzach, jakie pojawiają się pod wszelkimi internetowymi materiałami, ukazującymi różne, dramatyczne sceny. Pod filmami przedstawiającymi piekło wojny nie brakuje jadowitych, agresywnych wpisów, nie inaczej jest w przypadku drastycznych treści ukazujących – choćby – mafijne porachunki. Nie trzeba szczególnie długo grzebać w odmętach sieci, by natrafić na filmy dokumentujące np. egzekucje członków zwalczających się gangów, handlarzy narkotyków, czy policjantów „off-duty”, którzy na własny rachunek urządzają przestępcom nieregulowane prawnie rzezie. Reakcje oglądających to internautów można dokładnie prześledzić i łączy je jedno: od pogardy jest tam aż duszno. Ofiary spotykają się tam z ostatecznym potępieniem, są szkalowane, stają się przedmiotem ironicznych docinek. Oczywiście, nie trafia to na niewiniątka: często ukazana jest tam śmierć morderców, zbrodniarzy. Powinienem w tym miejscu zadać przytomnie jakieś podniosłe retoryczne pytanie, ale nie wiem, jak je skonstruować. Pozostawię to zatem szanownemu Czytelnikowi.

(...)

Więcej z marcowej "Odrze" - zapraszam!

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI