Zagraj to naturalnie

Na temat Otwarty dostęp Ja i mój rozwój

Jestem gotowa na drobne oszustwa w nadziei na głaski. Ale ze smutkiem słucham historii kobiet, które wstają wcześnie rano, zanim mąż się obudzi, żeby zrobić sobie pełny makijaż - mówi Natalia de Barbaro.

Dorota Krzemionka: – „Całe życie czymże jest innym, jak nie jakąś komedią, w której każdy występuje w innej masce i gra rolę, póki reżyser go nie spędzi ze sceny” – pisał Jean Jacques Rousseau. Gramy: żonę, szefową, podwładną. Bywa, że kiedy stajemy się rodzicem, głos nam się zmienia, wygłaszamy zdania, których sami nie chcielibyśmy słuchać...
Natalia de Barbaro:
– Pamiętam, jak w rozmowie z mężem zaczęłam wygłaszać takie żonowate teksty w rodzaju: O której wrócisz? A dlaczego tak późno? I nagle pomyślałam: Boże, co ja robię? Ja nie chcę tak mówić. Zrozumiałam, że te teksty miałam w swoim skrypcie żony, w scenariuszu bycia żoną, ale były sprzeczne z tym, jaką żoną ja chcę być. Posiadamy wiele takich gotowych skryptów. Ważne, by się upewnić, jak rola i sposób, w jaki ją gramy, ma się do tego, kim jesteśmy poza rolą. Naturalne jest, że wchodzimy w różne role. Staje się to niebezpieczne wtedy, gdy maski przyrastają nam do twarzy i przesłaniają wszystko inne do tego stopnia, że nie potrafimy już istnieć poza rolą.

Z wielu badań, na przykład prof. Macieja Dymkowskiego, wynika, że tak naprawdę nie da się udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Na to, jak się prezentujemy ludziom, wpływ ma nasza wiedza o sobie i tożsamość. Ale wiedza o sobie jest ogromna – powstaje pytanie, co i komu z siebie w danym momencie pokazać...
– Pełnię różne role, mam więc różne wersje CV. Jeśli wysyłam coś do pisma literackiego, nie pokazuję swojej pracy trenerskiej, i odwrotnie. Gdy idę na spotkanie z rodzicami w szkole, mówię, że jestem mamą Szymka, a nie psycholożką. Nie ma w tym kłamstwa ani autokreacji, jest tylko racjonalny wybór. Ludzie kreują się wtedy, kiedy umieszczają źródło kontroli nad tym, co pokazują, na zewnątrz. Czyli najpierw sprawdzam, jaka mam być, a potem staram się do tego dobiec. Udaję, że mam coś, czego tak naprawdę we mnie nie ma.

Pytanie, kto nam wkłada tę maskę? Na ile mamy nad tym kontrolę? Mark Snyder wprowadził wymiar self-monitoringu. Osoba z niskim self-monitoringiem to pryncypialista, który skupia się na myśleniu: jakie są moje wartości? Kim jestem? I jak mogę pozostać sobą w tej sytuacji? Osoba z wysokim self-monitoringiem to pragmatyk, który zastanawia się: jaka jest sytuacja, jakiej osoby ona wymaga, jak mogę stać się tą osobą.
– Zdumiewające, jak często ludzie zadają sobie pytanie: co mi wypada, a co nie. Gdy byłam wolnym słuchaczem na rusycystyce, moja koleżanka w pewnym momencie stwierdziła: „Nie wiem, co mam powiedzieć, bo nie wiem, co nauczycielka chce, żebym powiedziała”. W tym tkwi pułapka tego, co Snyder określa jako self-monitoring. Mamy określoną ilość energii. Ona jest jak bak o określonej pojemności, jak reflektor uwagi, który może oświetlić tylko określonej wielkości obszar. Im więcej energii idzie na zewnątrz – na przykład na interpretację oczekiwań, na zewnętrzne oznaki sukcesu – tym mniej jej zostaje na rozmowę ze sobą. Warto pilnować równowagi, żeby się nie dać zdominować temu, co zewnętrzne. Myślę, że to jest związane z poczuciem bezpieczeństwa na głębszym poziomie. Jeżeli uznajemy, że to, kim jesteśmy lub możemy się stać, jest wystarczająco dobre, to zamiast zastanawiać się, jak powinniśmy się kreować, myślimy raczej o tym, jak pokazać światu, kim jesteśmy. I wtedy nie musimy czytać wyników badania opinii publicznej ani liczyć like’ów.

Okazuje się, że pragmatycy z uwagą skierowaną na zewnątrz lepiej sobie radzą. Pryncypialistom, chcącym zawsze pozostać sobą, świat ginie z oczu.
– Bo to, kim jesteśmy, tworzy się w dialogu z innymi ludźmi. Nie chodzi o to, żeby hodować się w samotności. Tom Andersen twierdzi, że aby rozmowa była dobra, muszą się w niej mieścić trzy rozmowy. Pani zadaje mi pytanie, ja wpuszczam je do środka, rozmawia Natalia z Natalią; potem rzucam coś w przestrzeń między nami. Wtedy pani rozmawia ze sobą i tak się tworzy twórczy dialog. Ważne, by te trzy rozmowy toczyły się w atmosferze wolności wewnętrznej. Przeciwieństwem tego jest presja – prawdziwa lub wyobrażona – gdy wyobrażam sobie pani reakcje na to, co powiem. To drenuje moją wewnętrzną rozmowę. Jeżeli wchodzę w tryb odgadywania „poprawnej odpowiedzi”, na przykład takiej, której – jak mi się wydaje – ktoś się po mnie spodziewa, wtedy czuję się, jak na egzaminie. I nie ma miejsca na twórczą rozmowę.

A co, gdy trafiamy do korporacji, gdzie jest silny nacisk na wizerunek: na jednakowy ubiór, scenariusze zachowań, i tego się oczekuje...
– Pytanie, czy na pewno wymaga się od nas tego garnituru. Pracuję z ludźmi z takich firm i myślę, że często nadinterpretują oczekiwania swoich szefów czy prezesów. Zakładają sobie kaftan bezpieczeństwa, wiele ograniczeń rodzi się w ich umysłach. Zanim pójdą do szefowej, by powiedzieć, że coś im się nie podoba, po wielokroć wkładają ten kaftan, wyobrażają sobie, jak ona zareaguje na to, co powiedzą, co odpowie, czy nie wyrzuci z pracy... To wszystko odbywa się w wirtualnej rozmowie wewnętrznej. A efekt jest taki, że siedzą w szarym garniturze przy biurku, czekając na weekend, i nie odzywają się. Zakładają sobie sami wiele takich kajdanek, których tak naprawdę nie ma, istnieją tylko w ich głowach.

A jeśli istnieją naprawdę?
– To warto sobie zadać pytanie, czy chcemy w nich chodzić osiem godzin dziennie, czy chcemy się tym wymogom poddać. Często mamy poczucie: po co o czymś mówić, to i tak nic nie da. Nawet jeśli nic nie zmieni w relacji między nami a szefową, to zmieni się relacja między mną a mną. O tej relacji często zapominamy. Nawet jeśli wydarzy się „tylko” tyle, że powiemy wprost, co myślimy, to w relacji ze sobą stanowi to wartość.

Często nie mówię czegoś, bo przewiduję, że przyniesie to niekorzystne konsekwencje. Jeśli powiem przyjaciółce, że zraniło mnie jej zachowanie, to boję się, co ona sobie pomyśli. Może zachwieje to naszym związkiem, więc wolę łykać gulę.
– Pytanie, co jest lepsze dla przyjaciółki: czy to, że ją zaboli, ale będzie wiedzieć, jak pani to odczuwa, czy to, że pani będzie z gulą chodzić? Mówimy o granicach wolności w komunikacji. Uważam, że trzeba dawać sobie i innym dużo wolności. Susan Scott w książce Fierce conversations mówi o ciekawej rozbieżności. Kiedy pyta ludzi, ile chcą otwartości od innych, okazuje się, że chcą prawdy. Chcą, żeby inni im mówili, co o nich myślą, co im się podoba lub nie. Ale gdy są pytani, na ile dają sobie prawo, by mówić innym prawdę, oceny są dużo niższe. To znaczy, że chcemy otwartości od innych, ale uważamy, że inni nie oczekują tego samego od nas. Uznajemy, że inni nie są gotowi na to, na co my sami czujemy się gotowi.

Być może ta asymetria wynika ze złudzenia co do siebie. Deklarujemy, że chcemy prawdy i otwartości. Ale gdy ktoś mówi nam szczerze, co mu się w nas nie podoba, pojawiają się silne emocje i żal: jak mogła mi tak powiedzieć?
– Tak bywa, ale to jest jakiś punkt zaczepienia, że na poziomie deklaratywnym chcemy otwartości. Na poziomie zachowań możemy wtedy pracować nad swoimi reakcjami na szczerość, która nie zawsze bywa słodka. Na przykład jeśli dowiemy się, że partner nas zdradził. Jak mówi psychotera[-]peutka Esther Perel, czym innym jest chcieć wiedzieć o tym, a czym innym żyć potem z tą wiedzą.

Absolutną szczerość i otwartość w relacjach z ludźmi trudno byłoby znieść. Gdybyśmy nie byli powściągliwi i żyli na zasadzie: „Jakiego mnie Boże stworzyłeś, takiego mnie masz”, życie społeczne byłoby nieznośne.
– W jednym z odcinków „Dr. House’a” pacjent cierpiał na schorzenie neurologiczne objawiające się tym, że nie miał żadnych hamulców i mówił wszystko, co mu przyszło do głowy. Na przykład komunikował żonie: „Nie mogę już patrzeć na twoją fryzurę, wyjdź z pokoju, mam cię dość”. Oczywiste było, że to się nadaje do leczenia.

Zatem kontrolujemy to, co przekazujemy innym ludziom i jak się im pokazujemy.
– Spośród różnych prawdziwych wersji siebie wybieramy tę, którą ujawniamy. Stephen Covey w swojej książce o siedmiu nawykach skutecznego działania mówi o emocjonalnym koncie. W oparciu o nie szacujemy, co chcemy zrobić, a czego nie w relacji z innymi ludźmi. U każdego, z kim jesteśmy w relacji, mamy takie konto emocjonalne, a jego zawartość, tak jak w banku, zależy od ilości wpłat i wypłat. Jeśli powiem komuś „mogłabyś trochę schudnąć”, będzie to raczej potraktowane jako wypłata niż wpłata, ale mam nadzieję, że nawet jeśli jestem na granicy debetu, to w innej sprawie mogę zrobić wpłatę. Na przykład zrobić tej osobie kawę albo powiedzieć, że jej artykuł bardzo mi się podoba. Czyli możemy kontrolować to konto, zamiast za wszelką cenę unikać wypłat. Mogę powiedzieć szefowej, że coś mi się nie podoba, pamiętając równocześnie, że mój stan konta jest dobry, bo ostatnio odwaliłam kawał dobrej roboty.

Właśnie kalkulacja zysków i strat skłania nas do kreowania wizerunków. Czy wychodząc z domu, robi pani makijaż?
– Raz robię, raz nie.

Ale idąc na ważne spotkanie, nie chce się Pani pokazać „sauté”. Drobne oszustwo?
– Jestem gotowa na drobne oszustwa w nadziei na głaski. Nie twierdzę, że nie mam potrzeby akceptacji. Na swoje konto mogę sobie wpłacić, że ktoś mi powie: „ładnie wyglądasz”. Natomiast ze smutkiem słucham historii kobiet, które wstają wcześnie rano, zanim mąż się obudzi, żeby zrobić sobie pełny makijaż. To wiąże się z brakiem poczucia bezpieczeństwa.

Jolanta Jacobi, uczennica Junga, twierdziła, że maska nie zagraża nam, jeśli mamy choć jedną taką relację, w której wszelkich masek możemy się pozbyć.
– Jedna taka relacja to mało. Warto sprawdzić, jak wiele takich masek i przed iloma osobami zakładamy. W ramach ćwiczenia można spróbować wyjść bez makijażu na miasto.

Są momenty, w których szczególnie zależy nam, by pokazać się od najlepszej strony. Taką sytuacją jest randka lub rozmowa rekrutacyjna. Staramy się przemyśleć, co z siebie pokażemy. Można być sobą w takiej sytuacji?
– Prof. Amy Cuddy z Harvard Business School w wykładzie TED analizuje moment starania się o pracę. Mówi, że naturalnie w takiej sytuacji pojawia się stres. Ludzie czują się mniejsi, kurczą się nawet fizycznie. Siadają na brzegu krzesła, pochylają ramiona. Radzi, by przed sytuacją stresujacą znaleźć jakieś miejsce odosobnienia i przez dwie minuty stać, przybrać pozycję siły, szeryfa,
co podobno obniża poziom stresu o 30 procent, podnosi poziom testosteronu. Ale nie robimy tego, by fałszować sytuację, pokazać, że jesteśmy lepsi niż jesteśmy, lecz właśnie po to, by jej nie fałszować, nie okazać się gorszymi, niż jesteśmy naprawdę. Bo w sytuacjach stresujących nasza fizjologia wespół z psychologią zafałszowują nasz obraz. Jeśli wejdziemy na rozmowę kwalifikacyjną w stanie zasobnym, czyli pełnego dostępu do tego, co wiemy i umiemy, to mamy duże szanse na sukces. Tracimy je, jeśli staniemy przed komisją rekrutacyjną z emocjami małej dziewczynki, która się boi, że dostanie dwóję.

Mała dziewczynka zamiast odkryć pewność siebie, może ją udawać. Jaki jest tego koszt?
– Myślę o zmęczeniu ludzi, którzy wkładają dużo wysiłku w podtrzymanie masek. Można się skutecznie wykreować, podobnie jak można zrobić film na podstawie fikcyjnej historii – wystarczy zdobyć dobrych aktorów, reżysera i montażystów. To nawet może być przekonywający film, który będzie miał dużą oglądalność. Tylko powstaje pytanie o koszt takiego reżyserowania siebie. Na dłuższą metę emocjonalnie jest to drenujące i depresjogenne. Gdy po latach spojrzymy w lustro, kogo tam ujrzymy? Ktoś powiedział: „uważaj, kogo udajesz, bo tym się w końcu stajesz”.

Prof. Barry Schlenker z University of Florida prosił badanych, by odegrali osoby towarzyskie. Okazało się, że potem oceniali siebie jako bardziej towarzyskich, niż ci, którzy niczego nie odgrywali. Maski zostawiają ślad w naszej tożsamości. Wrastają w nas i nie możemy ich zdjąć. Boimy się, że nikomu nie spodoba się to, co jest pod spodem.
– Robert Cialdini opisał, jak działa reguła zaangażowania i konsekwencji. Jeśli publicznie wygłaszamy pogląd sprzeczny z naszymi poglądami, to uruchamia się tendencja, żeby cudzy pogląd uczynić własnym. Stopniowo, i często niezauważalnie, oddajemy w ten sposób ster w ręce okoliczności. Przypomina to eksperyment z żabami. Stopniowo podnoszono im temperaturę wody i w końcu się ugotowały, bo nie zauważyły zmiany. Jedna szminka, druga szminka i w końcu zapominamy, co było pod spodem. Kiedyś przyszła do mnie wysoko postawiona pani manager. W jej firmie przeprowadzono okresową ocenę, która pozwalała porównać samoocenę z oceną pracowników. Ujawniła się dramatyczna różnica. Pod koniec rozmowy powiedziała: „Jezus Maria, kim ja się stałam? Jak do tego doszło, że jestem dokładnie taka, jak szef, którego nienawidzę?”. To odkrycie przeraziło ją. Miała na tyle siły, by nie stwierdzić „co za banda idiotów”, ale dostrzec, że tkwi we wrzątku i sama go sobie podgrzewa. Zobaczyła, że odeszła od siebie, że maska stała się jej twarzą. Miała ochotę ją zdjąć i zobaczyć, co pod nią zostało.

Maja Komorowska powiedziała kiedyś, że prawdziwe aktorstwo nie polega na zakładaniu masek, lecz na ich zdejmowaniu. Nietzsche twierdził, że nie ma lepszych masek niż własna twarz.
– Zawsze możemy zapuścić sondę w siebie. Moje doświadczenie w pracy z ludźmi pokazuje, że często jesteśmy skuteczniejsi w budowaniu swego wizerunku, gdy jesteśmy sobą. 

POLECAMY

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI