W poszukiwaniu głosu Boga

inne I

Ludzie odrzucili religię, zdetronizowali Boga, ale teraz do niego wracają, bo czują pustkę w sercu. Nic - ani pieniądze, ani seks, ani władza - nie jest w stanie zaspokoić głodu ludzkiego serca. Potrafi to tylko Bóg - mówi Andrzej Ahmed Saramowicz, muzułmanin z mistycznego nurtu tej religii: sufizmu.

MAGDA BRZEZIŃSKA: – Jak to się stało, że ministrant z kieleckiej parafii Świętego Krzyża został muzułmańskim sufim?
ANDRZEJ SARAMOWICZ: – Moja „kariera” ministrancka skończyła się, kiedy zamiast na chór poszedłem do kina „Romantica” na film z Jeanem-Paulem Belmondo, pamiętam jak dziś – „Człowiek z Rio”. Wróciłem do domu i dostałem lanie, chyba pierwszy i ostatni raz w życiu, bo skłamałem, że byłem w kościele. Przestałem być ministrantem, ale do dziś odczuwam głęboką bliskość z Jezusem.

Pana rodzina była głęboko wierząca? Miał Pan jakichś przewodników duchowych w szkole?

– Nie, w szkole nie spotkałem ciekawych księży. Pobożność moich rodziców była przeciętna – ojciec kojarzył wiarę z polskością, patriotyzmem, mama miała luźny stosunek do religijności. To nie z rodziny wyniosłem potrzebę duchowych poszukiwań. Zacząłem czytać Tatarkiewicza i zadawać coraz więcej pytań, wiele z nich na lekcjach religii, ale nie otrzymałem odpowiedzi. Ostatecznie, gdy miałem 15 lat, przestałem chodzić na religię i odszedłem od Kościoła.

Od razu znalazł Pan dla siebie inną duchową przystań?
– Zacząłem się rozglądać. Poznałem księdza, który miał świetne książki. Dał mi Żywoty świętych, czytałem je z zapałem. Potem wpadły mi w ręce książki o jodze, o zen, zetknąłem się z teozofią i poznałem niezwykle ciekawych ludzi w Warszawie. Spotykałem się z nimi regularnie, zadawałem im pytania, a oni wprowadzali mnie w teozofię.

Duchowe podróże już się zaczęły, a jaki Pan miał wtedy pomysł na siebie, z czego Pan chciał żyć?
– Chyba miałem koszmarnie słaby instynkt samozachowawczy, bo kompletnie nie myślałem, jak na ten chlebek z masełkiem zarobię. Moi koledzy bardzo praktycznie układali sobie życie, planowali konkretnie: kiedy ślub i gdzie do pracy, a ja bujałem w obłokach. Zdałem maturę i złapało mnie wojsko. Kiedy wyszedłem z wojska, pojechałem do Anglii, moja siostra tam mieszkała. Ojciec kolegi pomógł mi zdobyć wizę. To był 1980 rok. Gdy dowiedziałem się, że w Polsce są jakieś zamieszki, postanowiłem zostać w Anglii. Miałem dostęp do bardzo ciekawych książek, kontynuowałem podróż duchową, chodziłem do Klubu Steinera. Po roku wyjechałem do Australii, ale nadal nie miałem praktycznego pomysłu na siebie. Było mi kompletnie obojętne, gdzie będę pracować, w jakim zawodzie, bylebym miał czas na czytanie książek. Dwanaście lat pracowałem w jednym z większych szpitali w Mel[-]bourne, byłem technikiem farmacji. Po pewnym czasie kupiłem sobie dom, rozpocząłem studia – socjologię, ale nie podobały mi się. Zrobiłem natomiast trzyletnie studia z medycyny naturalnej, zakończone licencjatem. Zostałem naturopatą i bardzo mnie to ciekawiło, ale nadal miałem poczucie, że jestem „w podróży”, że to ciągle poznawanie siebie.

Nadal nie czuł Pan, że to ta właściwa droga?

– Zdobyłem wiedzę i praktyczne umiejętności, ale rozczarowałem się do samej medycyny naturalnej. Okazało się, że jest równie mocno skomercjalizowana jak medycyna tradycyjna. Skuteczność tych naturalnych preparatów była dla mnie dyskusyjna i uznałem, że nie mogę sprzedawać czegoś, w co nie wierzę. Skupiłem się na medycynie manualnej, która przynosiła bardzo dobre efekty. Przez parę lat prowadziłem gabinet, aż do wyjazdu...

Dokąd Pana znowu pognało?
– Wyruszyłem w podróż w poszukiwaniu sufizmu, z którym zetknąłem się jeszcze w Australii, studiując teozofię. Sufizm bardzo mnie zainteresował, bo sufi to byli głównie poeci, myśliciele, filozofowie, teolodzy, artyści. A że człowiek nie może być sam sobie nauczycielem, postanowiłem poszukać mistrza. Hazrata Azad Rasoola z Indii pierwszy raz spotkałem jeszcze w Melbourne. Dowiedziałem się, że jest w mieście, więc umówiłem się na spotkanie i następnego dnia siedziałem przed starszym, siwym panem w czapeczce i okrytym chustą. Rozmawialiśmy o sufizmie. Był miły, autentyczny, nie robił wrażenia człowieka, który żyje z Boga, ale doszedłem do wniosku, że to nie jest mój nauczyciel. Poszukiwania mistrza dla siebie prowadziłem przez rok – w USA, Kanadzie, Meksyku i Europie. Odwiedzałem różne ośrodki, grupy, i wróciłem zdegustowany.

Z myślą: dam sobie spokój z tym sufizmem?
– Nie, absolutnie! Wtedy okazało się, że szajch Azad Rasool znowu jest w Melbourne. Spotkaliśmy się po raz drugi. Mistrz spytał, gdzie byłem, z kim rozmawiałem, co widziałem. Mało mówił, bo jak się później dowiedziałem, to jest człowiek niewielu słów. Po czym usiedliśmy wspólnie w medytacji i wtedy coś się wydarzyło – pojawiło się uczucie podobne do zakochania. Serce mi się otworzyło na rzeczy, które do tej pory były dla mnie zamknięte. Oczywiście to ja sam je zamykałem. Nasz umysł tworzy więzienie zbudowane z idei, których nie chcemy rozmontować, bo potrzebujemy czegoś stabilnego, ideologii. Cały misternie budowany światopogląd w mojej głowie okazał się budowlą z piasku. Nie doszedłbym do tego, gdyby nie otwarcie serca podczas tego drugiego spotkania z mistrzem.

Dlaczego Pana serce nie otworzyło się podczas Waszego pierwszego spotkania?
– To efekt moich wewnętrznych uprzedzeń co do tego, kim może być nauczyciel, jak ma wyglądać. Dobrze znałem książki Idriesa Shaha o sufizmie, więc spodziewałem się kogoś innego. Podczas naszego drugiego spotkania doświadczyłem czegoś bardzo realnego. Doszedłem do wniosku, że nie mogę mieć uprzedzeń, nie mogę przegapić tej okazji...

Że trzeba się mistrzowi „oświadczyć”.
– Dokładnie, to rzeczywiście było tego typu zobowiązanie. Skonfrontowałem się wtedy z różnymi lękami, które być może powstrzymywały mnie również przed wieloma innymi decyzjami, np. decyzją o ożenieniu się. Zrozumiałem, że dojrzałem do tego, by być uczniem mistrza. To była dobra wi...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI