Uwierz w „da się”

Ja i mój rozwój Praktycznie

Cel to marzenie, które decydujemy się realizować. Przestaje ono wtedy być fantasmagorią, a staje się czymś realnym, do czego przykładamy nasze pomysły, energię, plany. Zwykle od wymarzonego celu dzieli nas najwyżej dziesięć kroków - mówi terapeutka Anna Srebrna.

Uwierz w „da się”

ANNA SREBRNA jest psychologiem, coachem, psychoterapeutą i trenerem. Pracuje w Laboratorium Psychoedukacji. Prowadzi coaching i psychoterapię indywidualną w podejściu psychodynamicznym oraz zajęcia na Podyplomowym Studium Coachingu. Jest certyfikowanym coachem ICC, superwizorem akredytowanym w Izbie Coachingu, posiada certyfikat psychoterapeuty Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

MAGDA BRZEZIŃSKA: – Porozmawiajmy o tym, jak nie bać się marzyć, planować i realizować swoje zamiary. Czy jest na to sposób?
ANNA SREBRNA:
– Ja bym trochę zmodyfikowała to zdanie, bo już w samym sformułowaniu jest pewien przeszkadzacz, który może stanąć na drodze do realizacji marzeń. Powiedziałabym inaczej: jak się bać, ale marzyć, planować… I tu otwiera się kopalnia możliwości, jak przerobić nasz lęk z przeszkadzacza w przyjaciela zmiany. Gdy potrafimy rozmawiać z naszym lękiem i usłyszeć go, to on nie rośnie, nie puchnie, nie staje nam na drodze, lecz jest jednym z dyskutantów przy okrągłym stole.

Dlaczego boimy się realizować własne marzenia? Przecież marzymy raczej o czymś fajnym, przyjemnym, dobrym, a nie przykrym dla nas. Skoro tak, to czego się boimy?

– Na przykład tego, że nasze marzenia są nierealne. Możemy sobie wymyślić wyspę z palmą, ale jak nie mamy pieniędzy i czasu, to boimy się, że to się po prostu nie uda. A poza tym – jak to w ogóle zrobić? Tworzymy całą kontrargumentację i w końcu marzenie pada. Czasami ludzie wolą zrezygnować z marzenia, niż zmierzyć się z tym, że jego realizacja może być trudna. Że trzeba będzie włożyć wysiłek, wykazać się determinacją.
Warto przekuwać marzenia na cele. W coachingu jest taka ładna definicja celu: cel to marzenie, które decydujemy się realizować. Wtedy marzenie przestaje być fantasmagorią, a staje się czymś realnym, do czego przykładamy nasze pomysły, energię, plany. Myślę, że wiele osób nie dochodzi nawet do tego, bardzo trudnego dla nich momentu. Wolą nie dotykać marzeń, by nie przejść na kolejny etap, który czasem wymaga pewnych przemyśleń, zaangażowania, determinacji, wyrzeczeń.

Przychodzi mi na myśl scena z filmu „Bogowie”, w której Zbigniew Religa dostaje propozycję stworzenia supernowoczesnej kliniki kardiochirurgicznej w Zabrzu. Opuszcza Warszawę, stawia wszystko na jedną kartę, byleby w nowym miejscu realizować swoje największe marzenie. Z walizką w ręku staje w drzwiach szpitala, a tam, gdzie miał być nowoczesny oddział, jest… plac budowy. Niejeden marzyciel uciekłby na taki widok, a on przełyka ślinę, klnie siarczyście i mówi, że za sześć tygodni przeprowadzi tu pierwszą operację. Jak to jest, że niektórzy są takimi Religami, marzycielami, których nic i nikt nie jest w stanie zniechęcić do działania?

– Tu chyba obecne jest takie zjawisko jak siła marzenia, siła celu i siła wizji. Religa miał wizję, on już sobie wyobrażał swoją salę operacyjną, widział siebie przeprowadzającego operacje. Więc w jego głowie ta klinika już była. Gdy rzeczywistość skonfrontowała go z jego marzeniem, to wizja była silniejsza od lęku przed porażką. A zatem warto wizualizować sobie cele, czy wręcz zanurzać się w nie. Wyobraźmy sobie, że leżymy pod palmą, czujemy piach na plaży, ciepłą wodę oceanu obmywającego wyspę – tę, na którą chcemy pojechać, a nie jakąś wyspę w ogóle. Zapach drinka z parasolką, liście palmy nad głową… Ta wizja jest swoistym magnesem i sprawia, że nie ma już dla nas odwrotu.

No dobrze, mam marzenie, mam jego wizję. Co dalej?

– W coachingu pracuje się na trzech poziomach. Najpierw patrzymy, jak wygląda ten punkt, do którego chcemy dojść, czyli nasz cel. Potem patrzymy, gdzie jesteśmy. Trochę na takiej zasadzie jak wtedy, gdy ktoś dzwoni do nas i pyta, jak dojechać do Białowieży. OK, zaraz ci powiem, ale najpierw powiedz mi, gdzie teraz jesteś. Jeśli jedziesz z Moskwy, to kieruj się na zachód, a jak z Paryża, to kieruj się na wschód. Gdy już wiemy, dokąd chcemy dojść i gdzie jesteśmy, to trzeba tylko zdefiniować, czego nam potrzeba, by dojść z punktu A do punktu B. Odwrotna kolejność spowoduje, że się poddamy. No tak – jestem na kiepskim etacie, zarabiam tysiąc złotych, mam pięcioro dzieci na utrzymaniu… Mnożymy kolejne problemy, więc gdzie tu jeszcze jakieś cele, marzenia, wyspy. Ale gdy najpierw popatrzymy na to, czego chcemy, poczujemy to, a dopiero potem zajmiemy się tym, gdzie aktualnie jesteśmy i jak dojść do celu, to ten cel już pracuje na naszą korzyść. Więc w tej kolejności: najpierw cel, potem rzeczywistość obecna, a potem, jakie kroki nas dzielą od tego.

I jakie kroki nas dzielą?

– W każdym celu inne, ale… Ktoś powiedział, że od każdego pożądanego stanu, od każdego celu dzieli nas najwyżej dziesięć konsekwentnie podejmowanych czynności, działań, które mogą sprawić, że marzenie stanie się rzeczywistością. Maksimum dziesięć kroków. Jak już sobie wizualizujemy nasz cel, to często okazuje się, że od osiągnięcia go dzieli nas jakaś prosta czynność, której zaniechaliśmy. Na przykład niewystarczająca znajomość języka angielskiego sprawiała, że nigdy nie odważyliśmy się nawiązać kontaktu z kimś, z kim współpraca byłaby owocna. No to wszystkie ręce na pokład, uczę się angielskiego, szlifuję, dwa miesiące konwersacji i okazuje się, że czuję się pewnie, dzwonię, jadę. Wizja celu może być takim dolewaczem paliwa w naszym działaniu. Jak uczymy się angielskiego ot tak, to prawdopodobnie nauka nie idzie nam tak dobrze, jak wtedy, gdy uczymy się, aby wykorzystać wiedzę w konkretnym działaniu, w czymś, co zaowocuje rzeczywistymi korzyściami.

Zatem wizja celu jest dolewaczem paliwa. A co jest gaśniczym?
– Wizja wszystkich przeszkód i niemożności, koncentracja na tym, co utrudni osiągnięcie celu. Gaśniczym są też nasze przekonania – przekazywane z pokolenia na pokolenie, zasłyszane w dzieciństwie od rodziców, siostry, brata, nabyte z doświadczeń, jakichś nieudanych działań. Często nie zdajemy sobie sprawy z obecności i siły tych przekonań. Konstruujemy w głowie pewne wiary, tezy, np. W mojej rodzinie nikt nie zrobił biznesu. Jeśli w to wierzymy, te skrypty pracują w nas na niekorzyść – nawet jeśli podejmujemy działania, zakładamy siedem sklepów, to na ogół nic z tego nie wychodzi. Takie przekonania tworzą naszego wewnętrznego montażystę, który do filmu o naszym życiu wybiera tylko klatki z porażkami. I jeśli ten montażysta mówi nam, że się nie da, to się nie da.

Mój znajomy ma ciekawy sposób na to „nie da się”, które często słyszy w różnych urzędowych okienkach, gdy chce coś załatwić. Pyta wtedy o podstawę prawną: na jakiej podstawie ten ktoś twierdzi, że nie da się, jaki za tym przekonaniem stoi przepis, ustawa. W większości przypadków okazuje się, że jednak się da, że nie ma żadnej podstawy prawnej do odmowy. Może tę metodę warto zastosować też we własnym codziennym działaniu?
– Tak, warto siebie samego pytać, w jakim kodeksie wewnętrznych przekonań jest napisane, że to da się w moim życiu zrobić, a tego nie da się. Zosi nie wolno jeździć na Wyspy Kokosowe. Markowi nie wolno zarobić więcej niż dwa tysiące, bo jego rodzice nigdy więcej nie zarabiali, bo „się nie da”. Te „podstawy prawne” są częścią naszej rzeczywistości – pytając o nie, zastanawiając się nad nimi, lepiej orientujemy się, gdzie jesteśmy aktualnie i co nam przeszkadza dojść tam, gdzie chcemy. Pamiętajmy, że z tymi naszymi wewnętrznymi kodeksami, „podstawami prawnymi” jest tak, jak z prawem stanowionym – ono może się zmieniać, może być nowelizowane, można dopisać do niego aneksy. A więc i my możemy dopisy...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI