Pożyć tak, jak żyją tambylcy

inne I

Etiopia nauczyła mnie kilku rzeczy. Na przykład: nie trzymaj się kurczowo własnych planów. Jeśli autobus spóźnia się trzy dni, nie złość się, tylko po prostu bądź tam, dokąd przyjechałeś.

Pierwsze podróże kołaczą się gdzieś pod czaszką: chlupoce w głowie jakaś Ustka albo inna Łeba, kurzem pachnie wypchany żubr w Białowieży, a morelami dom prababci na warszawskich Bielanach. A jeszcze „spodki” w Białymstoku i ponure Malbork z Wawelem. Odnoszę wrażenie, że to nie ja podróżowałem, ale mną podróżowano. Albo inaczej: rodzice mnie podróżowali z podlaskiej wsi, gdzie mieszkałem, do tych – teraz zamglonych niepamięcią – miejsc.

POLECAMY

Nieochotniczy hufiec pracy

Pierwszy wyjazd świadomie przeze mnie sprowokowany to obóz w podlaskich Borkach. Należałem do zuchów i chciałem czegoś więcej niż nietwarzowych ubrań ze Składnicy Harcerskiej i finki. Finka zresztą bardzo mnie rozczarowała, ponieważ nie była małą zagraniczną Finką, ale polskim nożem, o czym nie zostałem uprzedzony. Nie zostałem również uprzedzony, że trzeba będzie spać w namiotach wojskowych na pryczach z czasów wojny wietnamskiej, że trzeba będzie samemu prać ubranie i obierać kartofle, a wszystko to pod srogim okiem naszych katów-drużynowych. Mój pierwszy obrany w życiu ziemniak był sześcianem z dziurą po zgniliźnie. Po takim doświadczeniu w nieochotniczym hufcu pracy przeszła mi na jakiś czas ochota na wyjazdy do miejsc nieznanych.

Ze szczerbatym aniołem

Pierwszą daleką podróż odbyłem z grupą uczniów z mojej szkoły. Do wyjazdu przekonała mnie wizja lotu, znacznie silniejsza niż wspomnienie o obozie w Borkach. Nigdy wcześniej nie leciałem samolotem, jeśli oczywiście nie liczyć dziesięciominutowej podróży dwupłatowym Anem-2 na pikniku lotniczym. Później dowiedziałem się, że głównym wrogiem tego samolotu nie była korozja czy awarie, ale owady. Otóż samolot w istotnej części był jadalny i używały sobie na nim różne korniki i mole. Najpyszniejsze były ponoć skrzydła. A zatem samolotem, ale metalowym i jednopłatowym, do Armenii tuż po wielkim trzęsieniu ziemi w 1988 roku.
To była najdziwniejsza i najbardziej surrealistyczna wycieczka, jaką zdarzyło mi się przedsięwziąć i przeżyć. W samolocie podczas lotu zepsuł się jeden silnik (z czterech), a na ziemi wszystko było inne. Chleb płaski jak naleśnik i nazywał się lawasz. Gołąbki zawinięte w liście winogron i nazywały się dolma. Ciasto było ciężkie jak ołów i nazywało się paklawa. Pomarańczowe owoce nie były pomarańczami ani dyniami i nazywały się szaron. Alfabet nie przypominał ani łacińskiego, ani cyrylicy. Kościoły niby były cerkwiami, choć Ormianie twierdzili, że cerkwi u nich ze świecą szukać. Limuzyna o wodnistej nazwie „Wołga” okazywała się bardzo dzielnym samochodem terenowym. Rosjanie okazywali się złymi ludźmi, a Polacy dobrymi (właśnie zrobiliśmy...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI