Pinokio i autentyczność

Konteksty

Wszystkie nieszczęścia, które spadały na Pinokia, wyrastały z jego pragnienia bycia kimś rzeczywistym, prawdziwym chłopcem. Nie bądźmy więc jak pajacyki na sznurku i spełniajmy swoje – a nie czyjeś – marzenia. 

Na ogromnym dziedzińcu pewnej galerii sztuki w Neapolu stoi rzeźba na pierwszy rzut oka przypominająca gigan­tyczny ludzki szkielet. Białe plastikowe kości lśnią w świetle słońca. Patrzący ma nieodparte wrażenie, że coś z tą rzeźbą jest nie tak, i że nie chodzi tylko o wielkość. Wpatrując się w bryłę, zastanawiamy się, co to może być, dopóki nie spostrzeżemy ogromnego, wyrastającego z twarzy szpikulca, sięgającego daleko w jasne neapolitańskie niebo. Zauważamy, że nos podziwianej przez nas postaci jest jakby wydłużony, co wydaje nam się nienaturalne i groteskowe, dopóki nie zrozumiemy, kogo przedstawia: to Pinokio, nasz przyjaciel z dzieciństwa.

POLECAMY

Opowieść o Pinokiu to jedna z historii, które, jak pamiętam, czytał mi ojciec. Bardzo utożsamiałem się z tą postacią. Pinokio był pełen zapału i odwagi, jednak bez przerwy wplątywał się w różne okropne sytuacje.

Spotkał kłamców i oszustów: lisa i kota, którzy sprowadzili go z dobrej drogi. Czytając o lisie i kocie, mój ojciec uśmiechał się tajemniczo, bo jako prawnik spotkał wielu takich osobników i zdążył ich dobrze poznać.

Pinokio nie potrafił się jednak na nich poznać (podobnie jak ja). Zawsze chciał myśleć o ludziach dobrze i drogo płacił za swoją naiwność. Poza tym był przecież pajacykiem – to inni pociągali za sznurki. Myślałem sobie, że nic dziwnego, iż kłamał. Jedyną rzeczą, nad którą w swoim życiu panował, były jego własne słowa. Wszystkie niesamowite przygody Pinokia i nieszczęścia, które na niego spadały, wyrastały z jednego, najważniejszego pragnienia – pragnienia bycia kimś rzeczywistym, prawdziwym małym chłopcem.

Drużyna C. 

Gdy mój ojciec zrozumiał wreszcie, że nie zrobi ze mnie kolejnego wcielenia swojego wielkiego brata-sportowca, znalazł bardziej obiecujące ujście dla swych kompensacyjnych ambicji – zaczął się interesować moimi postępami w szkole. Śledził moje oceny tak, jakby to były jego własne stopnie, celebrował piątki i szóstki i dopytywał o każdą czwórkę (jak mogłem do tego dopuścić?). Potem skoncentrował się na mojej pozycji w klasie. „Jak mogłeś pozwolić, żeby ta dziewczyna znów cię uderzyła?” – pytał. I tak dalej. Nie było sensu tłumaczyć się ze słabszych stopni. Nie tolerował żadnych wymówek. „Twoje wyniki mówią same za siebie!” – ucinał, kładąc kres wszelkim dyskusjom.

Z czasem jednak zrozumiałem, że nie muszę za każdym razem mówić mu, że miałem sprawdzian. Że lepiej poczekać, aż dotrze do niego obraz całości moich dokonań. Przestałem go też zasypywać codziennymi szczegółowymi informacjami o tym, co działo się w szkole. Stopniowo nauczyłem się robić to, co chcę, i unikać robienia tego, czego nie chcę. Popołudniami bawiłem się na podwórku i wałęsałem się z kolegami.

Czytałem książki, które sam wybrałem. Pod koniec szkoły średniej unikałem obowiązkowych porannych modlitw, zapisując się wraz z kolegą na dyżury – każdego ranka spędzaliśmy pół...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI