Miałam astmę muzyczną…

inne I

Żeby wiedzieć, kim jestem, muszę się dowiedzieć, kim jest ten inny. Żeby powiedzieć „ja jestem”, trzeba powiedzieć „ty jesteś” - mówi Maria Pomianowska, wirtuozka kilkunastu instrumentów, w rozmowie z Dariuszem Bugalskim, dziennikarzem radiowej Trójki, poetą i pisarzem.


MARIA POMIANOWSKA: – Oto suka biłgorajska, zrekonstruowany tradycyjny polski instrument.

DARIUSZ BUGALSKI: – Takie większe skrzypce...
– O szerokiej szyjce i kołkach umieszczonych z przodu. Instrument jest wydłubany z jednego klocka drewna, ma sześć strun. Suka nie przetrwała. Zrekonstruowaliśmy ją z muzokologiem – profesor Ewą Dahlig i lutnikiem Andrzejem Kuczkowskim na podstawie akwareli Wojciecha Gersona. Wcześniejsza od niej jest fidel płocka, którą odnalazła Ewa Dahlig. Gra się na tych instrumentach prastarą techniką, którą posługują się wciąż muzycy z Indii, Bliskiego Wschodu, Iranu, z Bałkanów. To technika paznokciowa. Polega ona, mówiąc skrótowo, na odpychaniu paznokciem strun. O, widzi pan? Słyszy pan, jaka specyficzna wibracja się tworzy?

Dlaczego Pani tak wibruje? Co Panią natchnęło?
– Wschód. Może to moja domniemana tatarska krew? Kiedy miałam kilkanaście lat, do Warszawy przyjechał Pandit Ram Narayan, wirtuoz sarangi: małej wiolonczeli o czterdziestu strunach. Poszłam na jego koncert, choć nic o tej muzyce nie wiedziałam i... To był wstrząs: krystaliczna logika i piękno. Czułam, że ten wieczór zmieni moje życie. I zmienił. Od tego koncertu minęło kilka lat. Przechodziłam ciężki kryzys życiowy. Pojechałam do Indii i poprosiłam o lekcje innego mistrza sarangi, Ustada Sabri Khana. O dziwo, zgodził się. Ustad był przeuroczym człowiekiem, ale nie chciał mnie uczyć: panie na lewo, panowie na prawo. Potraktował mnie jednak pobłażliwie. Cóż, byłam z mężem, a poza tym biali ludzie mają swoje głupie pomysły. Lekcje wyglądały tak, że przychodziło kilkunastu uczniów i grali razem gamy. Coś strasznego! Ale ja miałam „indywidualny tok studiów”. Lekcje trwały kilka miesięcy.

A gdyby mistrz Pani nie przyjął?
– Poszłabym do następnego. A potem trafiłam i do Pandita Rama Narayana; przez jego córkę, Arunę, która też fantastycznie gra na sarangi. Pamiętam, jak wnuk Pandita, ośmioletni chłopaczek, śmiał się ze mnie, zupełnie bez żenady. To była dopiero motywacja! Ale wkrótce przestał, bo szło mi zupełnie nieźle. Byłam w końcu po średniej szkole muzycznej w klasie wiolonczeli. Potem Pandit przyjeżdżał do Polski i mieszkał u rodziców. Mój ojciec, Witold Olendzki, jako jeden z pierwszych w Polsce praktykował jogę i buddyzm tybetański. Ale chyba nie będę tego opowiadać, bo wyjdę na nawiedzoną...

Już za późno...
– Poszliśmy spać, ale nie mogłam zasnąć. Usłyszałam dźwięki... Trudno mi je opisać... Nigdy później czegoś takiego nie słyszałam, a słuchałam przecież tyle muzyki z całego świata... Rano sąsiadka mówi: „Co ten
Hindus u państwa wygrywał?”. Spytałam Pandita, a on tylko wzruszył ramionami: „Rakszasy za mną wędrują”. A rakszasy to indyjskie demony.

Wyły jak ta Pani suka?
...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI