Autobiografia autoryzowana

Na temat

By nasze życie było zaiste własnym, należałoby przejrzeć spadek, zachęty od przodków i podpowiedzi, kim mamy być. A potem wybrać to, co uznamy za użyteczne dla siebie.

Tu jest miejsce na nasze autorstwo: co zostawiam, co odstawiam.
 

Dorota Krzemionka: „Układ przypadków to właśnie przeznaczenie” – pisze Wiesław Myśliwski w Traktacie o łuskaniu fasoli.

Czy w tym ciągu przypadków, jakim jest życie, czuje się Pan jego autorem?

POLECAMY

Bogdan de Barbaro: Przyjemnie byłoby myśleć, że nim jestem. I subiektywnie tak jest. Jednak gdy przyglądam się temu z boku, to widzę, że jestem zaledwie współautorem swego życia. To, co mógł­bym uznać za moją własną decyzję, często wynika­ło z okoliczności właśnie przypadkowych. Patrząc wstecz, widzę osoby, którym wiele zawdzięczam. Pojawiały się w moim życiu i dawały impuls, powodowały ważne zmiany. W końcu nawet gdy ktoś pisze autobiografię, musi mieć papier i atrament.

Tym papierem, na którym zapisujemy własne życie, wydają się przekazy od rodziców, doświadczenia wcześniejszych pokoleń. Erik Erikson, psychoanalityk, mówił, że gdy się rodzimy, scena jest już gotowa. 

W podejściu systemowym do rodziny przyjmuje się, że nasze pomysły na życie wydają się naszymi własnymi, a w gruncie rzeczy są pewnego rodzaju zaleceniem, przekazywanym między wierszami od poprzednich pokoleń. W tym sensie zadbanie, by nasze życie było zaiste własnym, polegałoby na tym, aby przejrzeć ten spadek, zachęty od przodków i podpowiedzi, kim mamy być. A po przejrzeniu – wybrać to, co uznamy za użyteczne dla siebie. Tu będzie właśnie miejsce na moje autorstwo: decyduję, co zostawiam, co odstawiam. Jest to więc czas moich własnych prób i błędów, zwycięstw lub porażek, moich wyborów – trafnych bądź nie, ale własnych. 

Łatwo powiedzieć. Czasem nawet nie zdajemy sobie sprawy z tego spadku. Po części Pan też tego doświadczył…

Na mój los wpływ miał fakt, że w naszej rodzinie było wielu lekarzy. Postacią wręcz mityczną i czczoną był dziadek, lekarz wojskowy, który zginął w Katyniu. Moc jego oddziaływania była tym większa, że przez dziesiątki lat nie można było wypowiadać słowa Katyń.

Byliście powiernikami rodzinnej tajemnicy. Jak to wpłynęło na wasze życiowe wybory?

Dziadek miał trzy córki, dwie z nich zostały lekarkami, trzecia – moja mama – wybrała biologię, czyli też kierunek blisko medycyny.

A Pan został lekarzem psychiatrą. Czy na tym wyborze też zaważył mit dziadka? 

Początkowo uważałem, że był to mój autonomiczny wybór. Po latach, gdy podczas treningowej terapii pracowałem nad swoim genogramem, zrozumiałem, że prawdopodobnie była to realizacja niepisanych, przekazywanych przez rodzinę wskazówek. Przy czym, gdy się zorientowałem, że tak może być, nie powiedziałem sobie: w takim razie idę na architekturę. 

To byłby bunt.

Podoba mi się definicja dojrzałości, zgodnie z którą jesteśmy dojrzali, gdy robimy coś, nawet jeśli to się rodzicom podoba. Możemy to wybrać, choć ten wybór jest w jakimś sensie wtórny, bo – jak pani mówi – scena była już przygotowana. Czasem ulegamy scenografii, realizujemy rodzinny skrypt. Na przykład ojciec był piekarzem, dziadek był piekarzem i czułbym się nielojalny wobec rodziny, gdybym nie został piekarzem.

Może być jednak inaczej: mogę przyjrzeć się sobie, sprawdzić, czy to moja melodia i zdecydować, że zostanę piekarzem – nie z poczucia winy czy uległości, lecz dokonując wyboru. Podobnie bywa z powołaniami.

Ksiądz Adam Boniecki mówił kiedyś, że można iść do zakonu, kierując się powołaniem neurotycznym, czyli uciekając przed czymś, a potem dotrzeć do powołania dojrzałego, z wyboru. I niekoniecznie trzeba wychodzić z zakonu. 

Tak czy inaczej jesteśmy autorami swojego życia. Również wtedy, gdy tego nie czujemy, gdy ulegamy oczekiwaniom. Widocznie nie umieliśmy inaczej wybrać. 

Jestem autorem swego życia w takim sensie, że ja za nie odpowiadam. Kiedyś na promocji polskiego wydania książki Abrahama Joshuy Heschela zachwyciło mnie zdanie: „niewielu jest winnych, ale każdy jest odpowiedzialny”. Odpowiedzialność za własne życie jest jedną z tych nielicznych rzeczy, z których się zwolnić nie możemy. 

Niektórzy próbują. Moja 60-letnia znajoma wciąż narzeka, że gdyby rodzice posłali ją na lekcje śpiewu, to podbiłaby sceny operowe…

Może tak by się stało, a może nie. Jeśli słyszę taką opowieść w gabinecie, to pracujemy nad narracją. Gdy mamy ileś tam lat, nie chodzi już o to, czego nam rodzice nie dali, a co dali, tylko jak my teraz autoryzujemy tę opowieść o sobi...

Pozostałe 80% artykułu dostępne jest tylko dla Prenumeratorów.



 

Przypisy

    POZNAJ PUBLIKACJE Z NASZEJ KSIĘGARNI